Dzień 11. Zielona noc w Taipei.


Advertisement
Taiwan's flag
Asia » Taiwan » Taipei » Zhongshan
November 20th 2014
Published: November 20th 2014
Edit Blog Post

Gdy byłem nieco młodszy i jeździłem na kolonie, ostatnią noc nazywało się zieloną. Zupełnie nie wiem dlaczego. Pasta jaka się znajdowało rano na twarzy była biała. Gacie, które niespodziewanie służyły za okrycie głowy lub element wystroju pokoju, też najczęściej były białe, choć nie dałbym głowy, czy w cenie nie były te czerwone. Wśród mojej garderoby oczywiście trudne do znalezienia 😊. W każdym bądź razie nasza dzisiejsza noc w Taipei to noc zielona i z całą pewnością personel hotelu nie wkradnie się do naszego pokoju aby zrobić nam colgatowy make-up lub podprowadzić reformy i uczynić z nich ozdobę jadalni. Całe szczęście bo nie przepadałem za tym obyczajem.

Jak spędziliśmy ostatni dzień? Jak zwykle chodząc. Tym razem była to jednak ambitna wyprawa w wyższe partie górskie. W okolicach Beitou jest mnóstwo szlaków a my postanowliśmy wybrać ten najbardzej polecany, Tianmu Historic Trail. Ścieżka jest bardzo dobrze oznaczona. Tak dobrze, że zaopatrzyliśmy się w długie bambusowe kije. Miały one spełniać rolę kosturów oraz oręża w walce z bardzo groźnymi makakami tajwańskim, małpami, przed którymi ostrzegały wielkie plansze przed wejściem na trasę. Bywają agresywne i niebezpieczne. Szczególnie jeśli spojrzy się im prosto w oczy a one poruszają brwiami. No to ostrzeżeni, wygladając jak Gandalf Szary i Radegast Bury, ruszyliśmy w trasę czujnie rozgladając się dookoła. O niewatpliwej obecności makaków świadczyły ogromne kupy postawione na środku ścieżki (nie podejrzwałbym żadnego z tajwańczyków o taki wyczyn) oraz wiszące na drzewach łopatki do zakopywania owych. Samych makaków, mimo coraz głębszej i bardziej niebezpiecznej penetracji ich terytorium, nie zauważyliśmy. Może wystraszyły się broni? Była za to, tradycyjnie, rzesza miejscowych emerytów. Podciagających się na zamontowanych na drzewach drążkach, pozdrawiających, serdecznych i oddajacych nam swoje mapy okolicy. Oczywiście napisane w jezyku chińskim. Ścieżka nie należy do bardzo trudnych, jest świetnie utrzymana, zacieniona (prowadzi w 100% przez las tropikalny), wyrownana i wiedzie na porzadne wysokości, więc można nacykać trochę fajnych panoram. Dzięki gps, z którym jesteśmy już w bardzo zażyłych stosunkach, wiedzieliśmy nawet gdzie złapać autobus powrotny do cywilizacji.

Tłocząc się z miejscowa młodzieżą (12.00 i już wychodzą ze szkoły??) dojechaliśmy do Beitou. Tutaj po obiedzie przy taśmociągu z sushi pognaliśmy na inną ścieżkę widokową. Nie poszło juz tak gładko. Makaków co prawda nie spotkaliśmy, jednak okazało się, że to co mamy na mapie jest scieżką z rodzaju unoffcial trail, wiedzie ona przez prywatną posesję a drogi pilnuje niemały pies i zadaje pytania. W zasadzie to nie mieliśmy gotowej odpowiedzi na: ''Po co tu jesteśmy? Dlaczego chcemy go okraść?'', więc zrobilismy w tył zwrot i poszliśmy odwiedzić odpuszczone wcześniej Hot Springs Museum i namoczyć się po raz ostatni wśród kwiatu formacji seniorskiej Tajwanu.

Przed wejściem do muzeum mieliśmy jeszcze jedno zadanie do wykonania. Gra tam pięknie na shakuhachi, czyli japońskim flecie zrobionym z bambusa, starszy pan. Spotkanie z nim omalże doprowadziło Basię do łez wzruszenia. Już sama muzyka jest tak głęboko wzruszajaca, że wystarczyłaby aby zmotywować do żarliwego płaczu nawet takiego twardziela jak Chevvy Chase. Pan tak się ucieszył, że kupiliśmy jego dwie płyty, że zagrał nam prywatny koncert uwzględniajacy takie hity jak ''W las kotek na płotek'' 😊 oraz ''Besame Mucio'' w wersji na flet. Nie chciał nas wypuścić i przegadaliśmy jeszcze z 10 minut nie rozumiejac ani jednego słowa. Na koniec wygrzebał dla nas z kieszeni kurtki dwa ciasteczka. Absolutny wyciskacz łez.

Muzeum do obejrzenia w 10 minut. Nic zaskakujaco ciekawego. Uprzedam tych, którzy będą chcieli się tam wybrać aby zabrali ze sobą skarpetki. Aby wejść należy buty wymienić na tamtejsze papcie wielorazowego użytku. Tu okazało się, że każdy, poza mną, ma skarpetki. Czułem się jak uczeń, który jako jedyny w klasie nie odrobił zadania domowego. Paskudne wrażenie i do tego dylemat: brudne stopy lub ich grzybica. Po szybkiej analizie stwierdziłem, że stopy myje się szybko a grzyba leczy miesiacami. Pomykałem więc boso budząc lekka sensację. Nie wiem gdzie oni wyczytali, żeby zabrać skarpetki. Najgorsze jest to, że żona też była w spisku. Z piskiem bosych stóp biorąc zakręty oblecieliśmy zabytek i pomknęliśmy na public bath.

Znajac szczegóły etykiety zanurzyliśmy się w śmierdzacych wodach. Okazało się, że czas w publicznym ciepłym źródle nie płynie nieprzerwanym strumieniem. Co 3 h wyganiany jest jeden z turnusów kuracjuszy aby po 30 minutach zastapić go następnym. Chcieliśmy wykorzystać czas w 100%, więc zostając do ostatniego gwizdka śpieszyliśmy się przy wyjściowym prysznicu i... Basia zaponiała zabrać do przebieralni tego, co używane jest w zielona noc i nie chodzi tu bynajmniej o pastę do zębów. Drogę od przebieralni pokonała dokonujac rzeczy niemożliwej. Udało jej się tak naciągnąć zwykły t-shirt, że sięgał prawie kostek, dodatkowo przemierzyła w takiej konfiguracji około 10 metrów w jedna i druga stronę, przystajac na chwilę przy mnie aby wycedzić przez zęby: ''zapomniałam tych... no wiesz..''. Nim ochlonąłem z wrażenia po jej wyczynie, była z powrotem w przbieralni. Słowo daję, zgłoszę to do księgi rekordów Guinessa w dziale ''Chód sportowy w t-shircie po starszej siostrze''.



Reszta dnia przebiegła bez wiekszych fajerwerków i po kolacji oraz wypraniu brudów w pralni spakowaliśmy manatki i ustawliśmy progi startowe na jutrzejszy poranek. O 13.55 lot powrotny do Kuala Lumpur.

serwus

Basia i Wojtek


Additional photos below
Photos: 10, Displayed: 10


Advertisement

Pies na ścieżce w Beitou.Pies na ścieżce w Beitou.
Pies na ścieżce w Beitou.

Na pewno wabi się Cerber.


Tot: 0.099s; Tpl: 0.013s; cc: 8; qc: 32; dbt: 0.0595s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.1mb