Advertisement
Published: September 28th 2016
Edit Blog Post
Z Hiroshima’ą jest podobnie jak z włoską Pizą. Niby jedziesz do niej ale po zobaczeniu krzywej wieży i zrobieniu z nią 10 obowiązkowych fotek, gdzie ta wyrasta partnerowi z głowy, robi za dezodorant pod pachą etc., każdy zwija manatki i jedzie do Sieny lub Florencji. Miasto nie ma po prostu wiele więcej do zaoferowania. Podobnie, głównym celem naszej obecności w prefekturze Hiroshima nie było samo miasto, lecz oferująca wiele więcej atrakcji dla podniebienia i oczu, wyspa Miyajima.
Park pamięci ofiar wybychu bomby, przykry i dołujący obowiązek, został spełniony dzień wcześniej więc po zjedzeniu śniadania od razu wsiedliśmy w pociąg podmiejski, który dowiózł nas do przystani promowej, z której dbijał prom na wyspę.
Pogoda byla tak piękna a prom tak malowniczo i spokojnie sunął po wodzie, że nie przepadająca za pływaniem Basia (przybiera zazwyczaj kolory bardzo irlandzkie) stwierdziła: ‘’Ech mogłabym tak płynąć cały dzień!’’. Niestety wypowiadając te słowa była w pełni świadoma tego jak bardzo nierealne są one. Miyajima jest bowiem oddalona od lądu o jakieś 1000 metrów i jakby się uprzeć możnaby, lawirując pomiedzy kursującymi promami, pokonać ten dystans wpław. W zasadzie to nie wpadłem na to, że może właśnie to miała na myśli... No nic. Ad rem. Acha.
Promem na Myiajima.
"Mogłabym tak płynąć cały dzień" stwierdziła Basia :-). Prom jest wliczony w cenę JRpassa więc gajdzini nic za niego nie płacą.
Wyspa oferuje wszystko to, czego potrzeba do świadomości, że dobrze spędziło się dzień w Japonii. Zaczeliśmy więc od lokalnych specjalności. Jako, że jakoś się tak stało, że oboje jeszcze nigdy nie spróbowaliśmy ostryg, była to okazja rodzaju ‘’teraz albo nigdy’’. Prefektura Hiroshima słynie z grillowanych ostryg. Kupiliśmy po 1, Basia pogryzła, ja połknąłem w całości i po krótkiej wymianie uwag na temat specyficznego smaku, usiediśmy w milczeniu na parę minut, aby w razie czego, być przygotowanym na powrót ostrygi do środowiska naturalnego. Po 5 minutach stwierdzilliśmy zgodnie, że chyba się zaadaptowała do nowych warunków i przysypaliśmy ją tzw ‘’shaved ice’’ czyli lodami z bardzo cienko rozdrobnionej kostki lodu, w tym przypadku z truskawkami.
Po pieszczotach podniebienia przyszedł czas na widoki. Najwyższym punktem na wyspie jest Mount Misen, która liczy sobie 535 m n.p.m (proszę bez drwin, tą wysokość liczy się bezpośrednio od morza a nie od położenia Zakopanego) i jest zaiste sporym szczytem. Jakąś połowę dystansu można pokonać kolejką linową z gondolami, które pamiętają jeszcze czasy gdy w Polsce dolary kupowało się u cinkciarza a szczytem marzeń każdego maturzysty były spodnie marki Mavin. Są jednak,
jak to w Japonii, w stanie idealnym, więc po co je zmieniać. Oni tu tak mają ze wszystkim.
Po dojechniu do ostatniej stacji zgodnie stwierdziliśmy, że kupowanie wody/herbaty na zapas mija się tu z celem, bo oni przecież wszędzie mają te vending maschine z napojami. Chyba nawet do domu je sobie wstawiają w kuchni i łazience bo jedna na 20 m kw to za mało. Pogoda była przepiękna, więc założyliśmy, że resztę dystansu pokonamy na nogach. Pełne słońce i upał prezkraczający 30 stopni. Dzięki temu dane nam było podziwać przepiękną panoramę Hiroshimy i przyległych wysp w otoczeniu subtropikalnej roślinności. Niestety. Ku naszej rozpaczy okazało się, że żaden Japończyk nie wpadł jak dotąd na pomysł zakupu helikoptera i dowozu nim codziennie nowej porcji zaopatrzenia do automatu z napojami na szczycie góry. Żaden nie wpadł nawet na pomysł aby tam jeden postawić. Dość mocno spragnieni zachowaliśmy jeszcze zdrowy rozsądek i nie napiliśmy się wody z kranu, ponieważ zabraniały tego napisy. Konsekwetnie postanowiliśmy jednak zejść z góry własnych nogach. Upał narastał. Nasze pragnienie i niepokój także. Gdy w połowie 3 godzinnej już drogi napotkaliśmy górski strumień Basia, stwierdziła, że musi zanurzyć w nim usta. W ostatniej chwili odciągnąłem ją od wody, uświadomiając
sobie, że strumień płynie w linii prostej od publicznych toalet na szczycie góry. Ledwo powłócząc nogami dotarliśmy po 4 godzinach do pierwszych zabudowań. Jak na złość nigdzie nie było automatu. Niewiarygodne. Po następnych 300 metrach wreszcie dopadliśmy i przysysając się do butelek jak karawana do oazy, wypiliśmy najlepszą zieloną herbatę od paru dni.
Aby wynagrodzić sobie trudy drogi weszliśmy na koniec do najbardziej obleganej restauracji na deptaku i zamówiliśmy jedyny na świecie makaron, który najlepiej smakuje bez niczego, czyli gryczaną soba’e. Była znakomita a restauracja, jak się okazało, jest jednym z najbardziej polecanych w Tripadvisorze punktów na wyspie.
Po tym dniu, Basia stwierdziła, że będzie potrzebowała masażysty, który na co dzień zajmował się nogami Roberta Korzeniowskiego. Jednak w Nagasaki, do którego właśnie jedziemy, dość mocno pada (z pociągu widać nawet lokalne podtopienia) więc dzisiejszy dzień będziemy mogli przeznaczyć na małą regenerację i spotaknie z resztą grupy, która przyleciała z nami z Polski a do dziś była w Kyoto.
Z przykrytego chmurami Kyusu pisali do Ciebie mamusiu i do udających, że coś robią przy komputerze
Basia i Wojtek
Advertisement
Tot: 0.101s; Tpl: 0.012s; cc: 15; qc: 51; dbt: 0.0393s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.2mb