Dzień 2. Dzień z kubkiem w ręku.


Advertisement
Japan's flag
Asia » Japan » Tokyo » Kichijouji
September 25th 2016
Published: September 26th 2016
Edit Blog Post

Dzień z kubkiem w ręku bo jeśli kupuje się tu kawę na wynos to trzeba się liczyć z tym, że będzie się chodziło z kubkiem po niej przez, co najmniej, kilka godzin. W Japonii po prostu nie ma, lub są wielką rzadkością, miejskich śmietników. Tym bardziej dziwne jest to, że w Tokyo bezpańskich, pustych kubków na ulicach nie widuje się wcale. Jak oni to robią? To prawdopodobnie jeden z elementów japońskiego ćwiczenia silnej woli i przykład na doskonale zorganizowaną selektywną zbiórkę odpadów. Każdy robi to na wlasny rachunek. W domu.

Pierwsza noc w nowej strefie czasowej nie ma nic wspólnego z płynnością. Składa się z regularnie następujących po sobie etapów, gdy mózg spokojnie zasypia widząc ciemność za oknami a za 2 godziny rownie regularnie Cię budzi, jakby chciał krzyknąć prosto w ucho: ''Wstawaj stary, zasnąłeś przed telewizorem, nie ma 2 w nocy tylko 20, musisz się umyć i normalnie położyć'', lecz po chwili dodaje: ''Ooops, sorawka pomylilo mi się, śpij dalej''. Wiesz co mózgu. takie przeprosiny to se wsadź w d.... Mam teraz 1 h przewracania się z boku na bok a po następnych 2 zrobisz mi to samo... nie ma wypoczynku z tym rotrzepanym draniem.

Nie wyspaliśmy się
Jedna z drużyn.Jedna z drużyn.Jedna z drużyn.

Typowy student japońskiego uniwersytetu.
więc idealnie, ale jak na 1 noc tragedii nie było.



Nasz pierwotny plan zakladał dziś wizytę na zawodach sumo rangi mistrzowskiej, lecz z powodu wysokiej ceny za bilety i dość upchanego harmonogramu stwierdziliśmy, że musimy sobie tą imprezę odpuścić bo spędzony na niej krótki czas nie zrekompensuje poniesionych wydatków. Wybraliśmy się więc na znaleziony w necie pchi targ, który miał się znajdować w okolicy świątyni położonej przy Ogrodach Cesarskich. Swiątynia niczego sobie, wystawa ikebany w niej i bardzo ładne stare drzewostany też jednak obeszliśmy prawie całe jej włości i pchlego targu ani śladu. Gdy już chcieliśmy zmienić kierunek i wreszcie wejść do wciąż niezaliczonych Ogrodów Cesarza, postanowiliśmy jeszcze sprawdzić gdzie idzie nieco większa ilość ludzi (zawsze tak robimy i nie raz się już oplaciło), przechodzących przez jej teren i co to tam za krzyki. Przeszliśmy przez kamienną bramę tori i naszym oczom ukazał się... niemały tłum nagich, lekko a czasem nawet dość poważnie, otyłych mężczyzn. Gdy po paru sekundach ochłonęliśmy zaczeliśmy się nerwowo rozglądać za kasami biletowymi. Nie było. Weszliśmy nieco dalej i dość nieśmiało przycupneliśmy na betonowych trybunach podziwiając pięknie ubity z ziemi ring, podczas gdy zawodnicy lejąc się po nogach kończyli rogrzewkę. Gdy pierwsi z nich wyszli na pole walki, zostaliśmy zachęceni gestem do podejscia 3 metry od niego przez siedzącą tam starszą panią. Za chwilę okazało się, że jest babcią jednego z zawodników a to co mamy okazję właśnie podziwiać to uniwerysteckie mistrzostwa w sumo. Za darmo oczywiście. Miła pani objaśniała nam przez cały czas co dzieje się na ringu. Po japońsku ma się rozumieć. Zasady wydawały się jednak proste a walki szybkie i krótkie. Żadna z nich nie trwała dłużej niż paredziesiąt sekund. Cala sztuka polega na tym aby jeden z przeciwników wyrzucił drugiego za, będący granicą ringu gruby sznur, lub zmusił go wszelki możliwymi sposobami aby na ring upadł. Starcie dwóch zawodników rozpoczyna się potężnym mlaśnięciem gdy ich ciała się ze sobą zwierają i odgłos ten na żywo jest prawdziwie imponujący. Tym bardziej imponujący im więcej ważą walczący.

Obejrzeliśmy całą fazę kwalifikacji i gdy miały zaczynać się finały zorientowaliśmy się, że wizyta w Ogrodach Cesarskich znów wzięła w łeb bo za pół godziny musimy dotrzeć do innej dzielnicy Tokyo, gdzie byliśmy umówieni z poznaną rok temu w Kyoto, Yui. Ku naszej rozpaczy okazało się, że pchli targ, po którym mielismy zamiar leniwie posnuć się (uwielbiamy takie miejsca) przez 2 h był przy drugim z wyjść ze świątyni. Przelecieliśmy przez jego teren jak wariaci, robiąc szybko parę zdjęć i pognaliśmy na metro. Na szczęście Yui na miejscu jeszcze nie było, honor naszeg narodu nie został więc zbrukany przez spoźnienie.

Yui poświęciła nam 4 godziny niedzieli, zjadła z nami obiad i 2 streetfoodowe podwieczorki, przekazując taką masę ciekawostek o Tokyo, zwyczajach Japończyków i pokazując tyle rzeczy w okolicy, że trudno byłoby to zmieścić w rozsądnej ilości słów tutaj, na blogu. Pojechala z nami w swoje ulubione miejsce na obrzeżach miasta, park Inoshkari w dzielnicy Kichijouji Tokyo, tłukąc się pół godziny wypchanym pociągiem.

Jedna rzecz została przez Yui raz na zawsze wyjaśniona. Po moim pytaniu, czy zawodnicy sumo rzeczywiście są ideałem urody japońskich dziewczyn i każda z nich ma zdjecie jednego z nich na wewnętrznej stronie drzwi szafki w szkole, dyplomatycznie odpowiedziała: ‘’Not really’’. Biedni, będą się pewnie jeszcze wiele lat tuczyć zanim się zorientują...

Mała dygresja. Kończę ten tekst w shinkansenie HIKARI (to ten szybszy udało się wreszcie juuuhuuu) w drodze do Hiroshimy i powtarza się sytuacja z zeszłego roku. Wszystkie miejsca w przedziale są zajęte z wyjątkiem jednego. Zgadnicie, które to 😊. Tak to obok gajdzinów, czyli nas 😊. Jestem ciekaw, czy następnej stacji wsiadający wybiorą miejsca stojące. Hikari daje czadu. Basi aż zrobiło się bylejak i po wciągnięciu obowiązkowego zestawu sushi ze sklepiku na dworcu uderzyła w kimę.

Po pożegnaniu Yui na stacji Shinjuku powędrowaliśmy piechotą, aby wreszcie zobaczyć Ogrody Cesarskie. Nie dane nam było. Dystans okazał się tak duży, że w połowie drogi ogrody zamknęły swe podwoje. No to na ostatni planowy punkt programu dnia, czyli punkt widokowy Roppongi Bldg.

Roppongi Sky Deck to otwarte lądowisko dla helikopterów udostępnione za ‘’jedyne’’ 80 zl zwiedzającym. Jest warte swojej ceny. Otwarte punkty widokowe biją na głowę możliwość oglądania ulic i budynków zza szyby. Tokio, jak każde duże miasto ma swojego ducha i najlepiej daje się go poczuć słysząc jego odgłosy, oddychając świeższym powierzem i widząc całą, niezakłóconą panoramę. W Roppongi także zjedliśmy pierwsze w Japonii sushi, które było czymś więcej niż nigiri. W przeważającej większości restauracji sweruje się tu dużo grubiej, niż w europejskich barach, krojone ryby z ryżem w formie nigiri. Jednak prawdopodobnie dzięki świeżości ryby rozpływa się ono w ustach jakby płat miał pół milimetra grubości. W szczególności tuńczyk. Pewnie dlatego tak go uwielbia Basia. To z Roppongi było jednak arcydziełem owiniętm lekko, celowo przypaloną
ShinjukuShinjukuShinjuku

Jedna z najbardziej tlocznych dzielnic Tokio i najwieksza stacja kolejowa w stolicy.
z wierzchu, porcją łososia.

To miał być koniec naszych wędrówek. Jednak zwabieni odgłosami rytmicznie wybrzmiewającego z parteru centrum Justina Timberlake’a postanowiliśmy sprawdzić czy to aby nie on sam daje koncert za darmo w centrum Tokio. Jak mamy szczęście to może już do końca dnia? Justina nie było, był jednak tłum świetnie bawiących się przy belgijskim DJ Japończyków.

Dygresja shinkansenowa. Matko bosko. Kłaniając się po trzykroć, dosiadł się do nas młody chłopak. Czy on wie co ryzykuje?

Gdzie to ja byłem. Acha. Impreza. Było to zakończenie promującego piwo belgijskie weekendu z imprezą w stylu, kup szklankę przy wejściu, możesz napełnić ją w jednej cenie 11 (!) razy a potem się martw w poniedziałek rano jak wytłumaczyć szefowi, że dotarłeś do pracy lekko niedomyty z oddechem, którego możnaby używać zamiast dymu przy wybieraniu miodu z pasieki. Japończycy pokazali nam jednak po raz kolejny, że nie każdy z nich jest zamkniętym introwertykiem. Bawili się lepiej niż doskonale robiąc wężyki po całym parterze centrum.

To był już koniec bogatego we wrażenia dnia.

Jak wspomniałem, po pobudce o 5.15 , gdy kończę ten tekst, suniemy właściwym shinkansenem we właściwym kierunku z bardzo właściwą prędkością. Jak to śpiewała niegdyś Sandra: ‘’Fly little bird to Hiroshima’’.

Z dobrze bawiącej się Japonii pisali dla Ciebie mamusiu i dla amatorów blogów w czasie korpolunchu:

Basia i Wojtek

Ps. Młody obok jest już u Morfeusza, ale bardzo się pilnuje, żeby nie gibnąć się w stronę gajdzinów. Zobaczymy czy uda mu się do końca...

Advertisement



Tot: 0.217s; Tpl: 0.012s; cc: 12; qc: 56; dbt: 0.1309s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.2mb