Dzień 3 i 4. Jak, prawie, zdobyliśmy Mt. Fuji.


Advertisement
Japan's flag
Asia » Japan » Shizuoka » Mt Fuji
September 9th 2019
Published: September 9th 2019
Edit Blog Post

Wiele rzeczy w życiu ma swoje przeznaczenie i gdy dostajemy coś do ręki czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego kiedy i czy w ogóle z nich skorzystamy. Więc gdy zaczepieni przez panią z biura przy wejściu na trasę Yoshida Trail wsparliśmy miejscową fundację datkiem, dostaliśmy przy wyjściu dziwna paczkę z zawartością dla wspinających się po szlaku. Nie zastanawiając się bardzo nad tym, co jest w środku, wrzuciliśmy je do plecaków. Nawet nie podejrzewaliśmy w jak dramatycznych okolicznościach znów z nich skorzystamy za paręnaście godzin... No to od początku.

Prognozy pogody były niekorzystne. Jednak mając, świeża, bardzo dokładną wiedzieliśmy, że, aby uniknąć spotkania z tajfunem na szlaku musimy wyjechać z Kawaguchiko najwcześniejszym autobusem o 6.30. Do naszego schroniska, Goraiko-kan, z 5 stacji, czyli wysokości około 1200 m npm, według przewodników, idzie się około 5 h. Wymarsz z 5 stacji, po zjedzeniu tam śniadania i możliwie długiej aklimatyzacji o 9.00. Mieliśmy więc dokładnie wyliczony czas aby schronić się przed nadciągającym żywiołem.

Teraz moja mała dygresja. Nie wierzyłem w siłę tego tajfunu. Jako mieszkańcy Pomorza w Polsce przeżyliśmy nie jeden wiatr i wydawało mi się, że jestem przyzwyczajony do podmuchów z siłą rzędu 100 km/h. Zapowiadano około 110. Poza tym podczas poprzedniego pobytu w Japonii straszono nas tajfunem. Kazano uciekać. Gdy nas dopadł w Kioto był ledwie lekkim wiaterkiem. Nadchodzące popołudnie i wieczór miały pokazać jak bardzo się mylilem, jak bardzo mało wiem o Japonii i tutejszym klimacie.

No to wyruszyliśmy w górę. Poranna pogoda była przepiękna. Robiłem zdjęcie za zdjęciem. Szliśmy w górę zgodnie z planem nie chcąc za bardzo się spieszyć. Nie można ze względu na aklimatyzację. Mieliśmy tego dnia dojść na 3400 m npm. Czyli pokonać w pionie 1200 m. Wszystkie poradniki mówią, że aby się nie narażać na objawy choroby wysokościowej, należy pokonywać dziennie nie więcej 600 m w pionie. Ta może zacząć się objawiać właśnie po pokonaniu granicy 3000 m npm. Trzeba się też dobrze nawadniać. Też o tym wiedzieliśmy i piliśmy na trasie dużo płynów. Zresztą nie dało się nie pić bo słońce prażyło niemiłosiernie. Pełne słońce, brunatno-rude żwirowe zbocza Fuji, zmieniająca się z wysokością roślinność i brak uczucia zmęczenia wprawił nas w doskonały nastrój. Trochę gorzej zaczęło się iść od 2500 m npm. Oddech stawał się płytszy i nieco szybciej się męczyliśmy. Wciąż jednak szliśmy na luzie zgodnie z planem.

W okolicach 8 stacji, a więc gdy zbliżaliśmy się do 3000 m npm zaczęło trochę wiać i lekko siąpić. "To ten cały tajfun" pomyślałem. Mijając się co jakiś czas z tą samą para z Urugwaju nabijaliśmy się, że to nie deszcz tylko chmura nas moczy. Czuliśmy się na tyle dobrze, że postanowiliśmy, że jeśli pogoda pozwoli, od razu wejdziemy na szczyt i potem zejdziemy do schroniska. Niestety padało i wiało coraz mocniej.

Doszliśmy do naszego schroniska, Goraiko-kan, na 3400 m npm zgodnie z planem ok 14.00. Pogoda w międzyczasie jeszcze bardziej się "rozkręciła". Tylko troszkę. Pod koniec szło się już nieco ciężej ale bez dramatu. Gdy weszliśmy do środka było już trochę ludzi. Przydzielono nam dość proste prycze z mało prana pościelą. W zasadzie to chyba trafiliśmy na jej najbrudniejszy stan w sezonie. Tu na górze nie ma w zasadzie wody. Nie ma skąd jej brać. Nawet ubikacje spłukuje się utrzymującym się w zamkniętym obiegu moczem z wodą. Tylko "części stałe" są gdzieś odfiltrowane. Nie trudno sobie wyobrazić dość szeroką gamę zapachowa jaka unosi się w pionie i poziomie wokół każdej z takich ubikacji, przy każdym schronisku. Jedno jest pewne. Łatwo je znaleźć. Więc nie ma wody. No to pościeli się też nie pierze. Sezon zaczyna się w czerwcu. Więc
Nasz Goraiko-kan.Nasz Goraiko-kan.Nasz Goraiko-kan.

Sala wspólna.
łatwo policzyć, że przed nami spało w niej jakieś 180 zmęczonych trasa wspinaczy. Wszystko swędzi na sama myśl. Wiedzieliśmy o tym. Wzięliśmy więc z sobą wąskie śpiworki z cienkiego materiału, w których mieliśmy spać.

Po zjedzeniu kolacji o 17. Zaczęliśmy się nieco gorzej czuć. Lekki ból głowy. Trochę trudności w oddychaniu. Lekka choroba wysokościowa. Stwierdziliśmy, że za mało pijemy. Zresztą wszyscy na około narzekali na podobne objawy. Niektórzy nawet zaczęli lekko kaszleć. To już gorzej. Basia stwierdziła, że musimy się porzadnie napić teraz, żeby nie kursować w nocy gdy już wszyscy będą spać po wyłączeniu światła. Miało zostać wyłączone, ze względu na pogodę godzinę wcześniej niż zazwyczaj. O 20. No piliśmy. Kursowalismy do ubikacji. Wszyscy kursowali. W zasadzie wyjścia toalety stały się główna atrakcja siedzących w przestrzeni wspólnej przy wyjściu. Pogoda się wciąż pogarszała. Zaczęło wiać nieco bardziej niż mocno. Ale wciąż był to poziom akceptowalny dla mojego wyobrażenia o tajfunie. Tak więc gdy ktoś zaczynał się szykować do wyjścia, czyli zakładał płaszcz przeciwdeszczowy i zewnętrzne klapki, ustawiała się w okolicy wyjścia ekipa z komórkami. Jeden z członków obsługi schroniska stawał przy drzwiach i gdy delikwent był gotowy, wszyscy włączali nagrywanie. Odźwierny wykrzykiwał "Go go go go!" Po czym na dwie sekundy otwierał drzwi wypychając turystę z pełnym pęcherzem i wpuszczając do środka tumany wody z wiatrem. Cała sala płakała ze śmiechu. Łącznie z nami oczywiście.

W międzyczasie, wpuszczając podmuchy wiatru z wodą, i wzbudzając podziw obecnych wchodzili ostatni turyści. Pogoda była już wybitnie nie na wędrówki po górach. Najczęściej po wejściu stawali nieruchomo ze wzrokiem utkwionym już pewnie w Valhalli u stóp Odyna, jakby nie wierząc, że już są pod dachem wśród żywych. Obsługa schroniska dawała im nieco ocieknac po czym wycierała z wierzchu ręcznikami i wręczała komplet dużych reklamówek na wszystko co mieli na sobie z wierzchu.


Trochę pogawedziliśmy z trójką Amerykanów, podarowalismy czwórce zmarzniętych Chinek koc termiczny, pisaliśmy ze znajomymi i rodziną (tam jest WI-FI!!) i chwilę przed 20 postanowiliśmy położyć się spać. Poprzedniej nocy nie wyspalismy się zbyt dobrze. Teraz mogliśmy spokojnie pospać do 6 nad ranem wtedy pogoda miała się poprawić umożliwiając nam wejście na szczyt. Nocleg w takim miejscu to leżenie jeden obok drugiego. Nam niestety, wśród wszystkich 80 osob w sali trafił się jako sąsiad najbardziej chrapiacy osobnik. Nazwaliśmy go "panem Chraputkiem" i postanowiliśmy zasnąć dopóki na dobre się nie rozbuja.

Po 20 wiatr zaczął wiać silniej niż się spodziewałem. Budynki schronisk na Fuji są, bo muszą być, bardzo solidne, lecz tak sobie szczelne. Okna to plastikowe, przesuwane cienkie szyby. Wiatr chulal więc wszędzie na całego i o wyciszeniu nie bylo mowy.

"No to teraz z pójścia do toalety to raczej nic nie wyjdzie" pomyślałem. Toaleta, jak wspomniałem znajduje się w oddzieleniu od głównego budynku schroniska, zazwyczaj w bezpiecznej dla nosa, odległości jakichś 100 m. W przypadku Goraiko-kan droga jest wąska na ok 1 m i z prawej strony ograniczona cienkim sznurkiem, za którym jest kilkudziesiecio metrowa przepaść. Przebycie takiej drogi we wspomnianych, wciąż pogarszających się warunkach pogodowych wydaje się głupotą. Jednak im dłużej się o tym myśli, tym bardziej się chce. No to tak leżę i myślę.

Zaczęła dochodzic godzina 21. Nie piliśmy od 3 h. Jak tu pić skoro nie można wyjść do toalety? Czułem, że choroba wysokościowa zaczyna się rozwijać. Głowę zaczynał rozsadzać straszny ból. Wszystko pulsowało. Do tego coraz większy ból i ciężar zaczynałem czuć przy oddychaniu i aby porzadnie się zwentylowac musiałem wziąć bardzo głęboki oddech. Pęcherz zaczynał doskwierac coraz mocniej. Pan Chrapautek wyzwał na pojedynek wiatr a ten zaczynał wyć i walić deszczem w budynek z taką siłą, jakiej nie byłem w stanie sobie wcześniej wyobrazić. Jak się miało okazać zaraz nie powiedział jeszcze ostatniego słowa... Jeden i drugi.

Szeptem skonsultowałem się z Basią. Nie jest lepiej ale wciąż żartujemy. "Nawet mi nie mów o sikaniu bo jeszcze daje radę". Ja już nie dawałem. Pewnie dlatego, że zbyt długo o nim myślałem. Znów konsultacje z Basią i podjąłem decyzję, która wydawała mi się ostatecznością. Postanawiam wyjść...

... do przestrzeni wspólnej z pusta butelka po herbacie... Pokonałem zasieki z kabli lądujących się w przejściu telefonów oraz wstyd, przed śpiącymi tam osobami i schowałem się za wiszącymi kurtkami i zrobiłem to najciszej jak mogłem. Wyjście na dwór i przebiegnięcie tych 100 metrów wydawało, i wydaje mi się do teraz, szaleństwem. Wiatr wiał już wtedy z siłą jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłem.

Ulga nie do opisania. Była chwila po 21. Sprawdziłem prognozy. Apogeum tej pogodowej apokalipsy spodziewane było na 24. "Nie wierzę, przeciez już wieje ze 150 km/h a na północ zapowiadali 110." Pomyślałem. Pewnie tajfun szybciej przeleci i zaraz zaeskortuje Basie do toalety.

Jednak z minuty na minutę było gorzej. Wiatr walił w budynek i cienkie, drewniane ściany bez ładu i ustalonego kierunku. Jakby szukał miejsca, którym może podważyć dach i dostać się do nas do środka. Mocniej i mocniej. Jakieś fragmenty poszycia dachowego poluzowały się i waliły z metalicznym łoskotem. Miałem wrażenie, że gdy kładłem głowę na nieświeżej poduszce, czułem jak cały budynek pracował. Nieustanne wycie i walenie deszczem ze wszystkich kierunków. Przez to wszytko przebijał się tylko jeden cichy pomrók. Niby z oddali jednak nie tak dalekiej. To pan Chrapautek.

Około 22 Basia zaczęła się niepokojąco kręcić. Zmieniała ułożenie ciała co 5 minut i było widać, że już nie daje rady. Zaproponowałem jej rozwiązanie z butelką z szerszym otworem. Zdecydowanie odrzucone. Zamiast tego zaczęła się przebierać i wyciągnęła z plecaka paczkę, jaka dostaliśmy przy wejściu na Yoshida Trail rano. W niej, jak się okazało, był prosty płaszcz przeciwdeszczowy. Parę minut później rozegrała się jedna z najbardziej dramatycznych scen w naszym życiu. Nie było nam już do śmiechu. Basia nie chciała skorzystać z butelki. Wiatr wył z prędkością chyba około 200 km/h a Basia założywszy wspomniany płaszczyk i klapki stwierdziła, że idzie do toalety. Przy takiej pogodzie wiedziałem, że zupełnie na serio mogę ją widzieć ostatni raz w życiu. Niesamowity wiatr, zero widoczności, śliskie skały, 100 m i klapki. To nie mogło się udać i skończyła by w przepaści. Uchyliłem drzwi wejściowe na 1 cm i wiedziałem, że nie mogę jej na to pozwolić.

"To nie" powiedziała Basia i ze łzami w oczach wróciła do sali. Do apogeum mieliśmy wciąż 2 h. Głowa zaczynała coraz mocniej boleć, inne objawy u mnie i u niej także się nasilały i szczerze mówiąc przestałem już trochę wierzyć w to, że uda się z tego wszystkiego jakoś wybrnąć. Przecież nie mogliśmy pić.

To co zaczelo się dziać między 23 a 24 jest nie do opisania. Gdybym siedział w trakcie takich warunków pogodowych osłonięty normalnymi ścianami i dachem prawdopodnie w ogóle nie martwił bym się o nas pod tym względem. Jednak byliśmy w schronisku, budynku o cienkich ścianach i dachu. Miałem wrażenie, że jeśli nie pokona go zaraz sam wiatr zdejmując dach lub porywając budynek jako całość, to na pewno zostaniemy zalani lawina błota i kamieni. Schronisko jednak wciąż dzielnie opierało się żywiołowi trzeszczac i siekając powietrze jakby w rewanżu i obronie naderwanymi elementami poszycia.

Z Basią było też coraz gorzej. Leżała, siadała w przysiadzie i wiedziałem, że oprócz odczuwanych przeze mnie bardzo nieprzyjemnych objawów choroby wysokościowej bardzo dolega jej pełny do granic możliwości pęcherz. O dziwo pan Chraputek się przebudził. Jakie to jednak miało znaczenie. I tak nie mielibyśmy szans zasnąć. Zresztą wątpię aby ktokolwiek w schronisku w tym czasie spał...

Czas, teoretycznie, działał na nasza korzyść. Minęła 24 a Basia wciąż się jakoś trzymała, było jednak widać, że bardzo mocno wyśrubowała rekord świata w utrzymywaniu dawno wypełnionego pęcherza. Wciąż nasłuchiwałem mając nadzieję, że wiatr będzie slabl. Około 00.30 zaczęły pojawiać się interwały. Zamiast bezustannego wycia było wycie z parosekundowymi przerwami na walenie deszczem we wszystko co popadnie. Gdy wydało mi sie, że interwały są coraz częstsze i trwają przynajmniej 5 sekund powiedziałem Basi, że musimy spróbować. Oboje rozebraliśmy się do bielizny, ubierajac się tylko w czarne worki z dziurami na głowę otrzymane rano na początku ścieżki. "Gdy nas znajdą będą mieli ułatwione zadanie z tymi czarnymi workami". Przeszlo mi przez myśl.

Plan był taki: Ustawiamy się przy wyjściu w pozycjach startowych. Wyczekujemy interwału i na mój znak biegniemy mocno trzymając się za ręce do toalety. No i wchodzimy do niej tak szybko jak się da.

Po paru minutach wyczekiwania szepnąłem: "Teraz!!!". Wyskoczyliśmy. Musieliśmy dobrze zamknac drzwi schroniska i, jak ustaliliśmy, robiąc bardzo szybko małe kroczki, przebiegliśmy 100 m dzielące nas od celu. Wiatr smagał nas przez te parę sekund biczami wodnymi i jak stwierdziła Basia, gdybyśmy wybiegli namydleni to pewnie mielibyśmy płukanie do wieczornej toalety z głowy. Udało się. Po załatwieniu wszystkiego co było do załatwienia ze zgroza stwierdziliśmy, że pogoda znów się pogorszyła. Przycupnelismy więc w naszych foliowych okryciach pod ścianą, napawając się ulga jaka daje oprożniony pęcherz i nasłuchiwaliśmy. Po pół godzinie znów zaczęły pojawiać się interwały. Wyczekalismy jednego i szybkim ruchem otworzyłem drzwi...

...za którymi drogę zagrodziła nam chińska para. Przez wyjący wiatr i zmagający nas po twarzach deszcz usłyszałem trudnością wypowiadane: "Excuse me, is this the toilet?" Rekord Basi zostal pobity. Tak to już jest z rekordami świata. Jak są mistrzostwa to często bije się je raz za razem. "YES!!! GOGOGO!" Krzyknąłem i nie oglądając się na to co robią szybko pobiegliśmy z powrotem do schroniska.

Tu po wytarciu się i powrocie na prycze mogliśmy się wreszcie napić i spróbować zasnąć. Pogoda zaczynała się powoli normować jednak na nasze nieszczęście panowanie nad okolica przejął pan Chraputek. Z tej przyczyny oraz trudnego do opisania stopnia twardosci prycz oraz poduszek (wypełnione grochem lub zwirem wulkanicznym!) sen miał charakter krótkich, płytkich drzemek do 6.00. O tej godzinie pogoda miała się unormować na tyle abyśmy mogli podjąć próbę wejścia na szczyt.

Jednak o 6 wiatr ciągle szalał. Już nie tak mocno. Ale na pewno nie na tyle słabo abyśmy mogli wejść na szczyt 300 m wyżej. Po zjedzeniu śniadania o 8.00 gdy wciąż nie widzieliśmy znacznej poprawy postanowiliśmy, jak większość obecnych w schronisku zejść na dół. Pogoda pokonała nas ostatecznie. Była szansa poczekalnia jeszcze 1-2 h i wejścia, ale stwierdziliśmy, że nie mamy już na to siły po takiej nocy. Spotkamy już na dole, na przystanku autobusowym, pan Chraputek, potwierdził, że zrobiliśmy słusznie. On wszedł o 100 wyżej i zrezygnował z powodu zbyt silnego wiatru. Górze nie mówimy żegnaj. Mówimy do widzenia.

Zejście na dół to 3 h do 5 stacji i dzięki kijkom, stabilizatorom na kolana oraz otejpowaniu Basi było bezproblemowe. Na szlaku ani żywej duszy poza schodzącymi niedobitkami dnia poprzedniego. Nikt nie ośmielił się burzyć spokoju Fuji-san przy takiej pogodzie.

Szczęśliwi, że jesteśmy na dole jutro ruszamy w zgoła odmienne rejony Japonii. Udajemy się na zaplanowane ( kto wiedział, że będzie aż tak potrzebne) wyciszenie do buddyjskiego klasztoru w Koyasan.

Tabletkę Positivum poproszę.

Basia i Wojtek


Additional photos below
Photos: 14, Displayed: 14


Advertisement

Po powrocie do Kawaguchiko relaks przy sushi.Po powrocie do Kawaguchiko relaks przy sushi.
Po powrocie do Kawaguchiko relaks przy sushi.

Oczywiście w wersji wegańskiej ☺


Tot: 0.054s; Tpl: 0.013s; cc: 8; qc: 29; dbt: 0.0334s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.1mb