Advertisement
Published: September 1st 2010
Edit Blog Post
Ostatnia, najdłuższa część podróży upłynęła nam, o dziwo, najprzyjemniej. Nie obyło się bez przygód: najpierw ktoś nie stawił się do odprawy, więc trzeba było wydobyć jego bagaże z luku; potem ktoś inny źle się poczuł i trzeba było bez jego udziału znaleźć jego bagaż podręczny metodą wykluczenia (każdy musiał zidentyfikować swój); w końcu okazuje się, że samolot jest zepsuty i mechanicy nie wiedzą, jak go naprawić. Po tej ostatniej informacji mówię: „Passengers who can swim, please swim towards Australia”, po czym oboje chórkiem kończymy: „Passengers who cannot swim, thank you for flying Emirates” . Kobieta w rzędzie obok dostaje głupawki i długo nie może się uspokoić, czym zaraża też nas. W końcu wyprowadzamy się z samolotu i po kolejnej godzinie oczekiwania przenosimy się do innego. Wszystkie niedogodności wynagradza nam to, że przez 13 godzin lotu do Brisbane mieliśmy tylko dla siebie cztery fotele, dzięki czemu mogliśmy się w miarę wygodnie ułożyć do snu i docenić rzeczywiście świetną obsługę, bardzo dobre jedzenie i ofertę filmów (bardzo polecam „Mother and Child”, przy produkcji którego pracował m.in. Inarritu - reżyser „21 gramów”, „Amores perros” i „Babel”).
Do Brisbane dotarliśmy krótko przed godziną 10 rano czasu lokalnego, czyli przed 2 w nocy
czasu polskiego. W sumie cała podróż od wyjścia z domu do wejścia do hotelu trwała 36 godzin, a po drodze jakoś niejako zgubiliśmy jedną noc. Bardzo rozbawiły nas procedury celne na lotnisku, składające się z pięciu etapów. Najpierw przy okienku zeskanowano nasze paszporty i sprawdzono wizy. Potem zostaliśmy rozdzieleni i dokładnie przepytani o cel naszej podróży (celnik krążył między mną a Miśkiem), przy czym padały takie podchwytliwe pytania, jak „Ile kilometrów jest z Brisbane do Cairns?” (na moje szczęście wiedziałam) oraz „Jak długo jesteście małżeństwem?” (na swoje szczęście Misiek pamiętał); musieliśmy też okazać np. potwierdzenie rezerwacji samochodu. Następna osoba wypytała nas o leki oraz cenne przedmioty, które wwozimy, a kolejna miała za zadanie skonfiskowanie wszelkiej żywności (zjedliśmy wszystko po drodze) oraz butów, na których może znajdować się ziemia znad rzek i jezior (buty mieliśmy nowe i/lub nie bywaliśmy w nich nad wodą w ciągu ostatnich 30 dni). Ostatnim etapem było obwąchanie naszych bagaży przez słodkiego beagle’a, który zainteresował się Miśka plecakiem; pewnie wyczuł ciasteczka, które się tam wcześniej znajdowały.
Resztę dnia spędziliśmy na powolnym snuciu się po centrum miasta i ogrodach botanicznych oraz załatwianiu takich spraw, jak zakup przejściówki do australijskich gniazdek, lokalnej karty SIM do komórki czy map. To,
że jesteśmy na antypodach, uświadomiliśmy sobie dopiero po stwierdzeniu, że woda w umywalce spływa do dopływu, wirując w odwrotną stronę niż w Europie. Uwagę przyciąga też tropikalna roślinność oraz ptaki o niezwykłych głosach. Zupełnie inne są także samochody, co bardzo fascynuje Miśka; natomiast lewostronny ruch nieco go frustruje - to on będzie naszym głównym kierowcą w najbliższych dniach.
Obok ogromnego zmęczenia z jednej strony i radości, że jesteśmy na wakacjach z drugiej strony, naszym dominującym odczuciem była dziś potworna zazdrość o klimat, jakim cieszą się tubylcy. Teraz jest tu coś jakby nasz przełom lutego i marca, a pogoda jest taka, jak w piękny (lecz nie upalny) letni dzień w Polsce. Większość powierzchni Queenslandu notuje ponad 300 słonecznych dni w ciągu roku; nic dziwnego, że tabliczki rejestracyjne tutejszych samochodów mają na dole podpis „The Sunshine State”. Minus jest tylko taki, że słońce zachodzi teraz wcześnie - o 18 zapada zmrok, więc trzeba będzie wstawać i chodzić spać wcześnie. Dziś to nie będzie problemem: jest 19:30 i zaraz idziemy spać. Tekst bloga i zdjęcia wrzucimy do Internetu jutro. A jutro jest wielki dzień: mamy szansę na zobaczenie dziobaka!
-----
* „Pasażerowie, którzy umieją pływać, proszeni są o płynięcie w kierunku Australii. Pasażerom,
którzy nie umieją pływać, dziękujemy za lot z Emirates.” Jest to parafraza końcówki dowcipu o rozbiciu się samolotu Lufthansy nad Atlantykiem.
Advertisement
Tot: 0.112s; Tpl: 0.012s; cc: 8; qc: 51; dbt: 0.0623s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.3mb
Jacek P
non-member comment
Są już pierwsze efekty...
wizyty Dr. Frau (specjalnie z korpką, bo to taki sam Dr jak Oetker) oraz Miśka na Antypodach. http://www.pb.pl/rss/a/2010/09/01/Wzrost_przyspiesza_na_Antypodach