Advertisement
Published: September 8th 2010
Edit Blog Post
Dziś rano opuściliśmy nasz przytulny domek, tonący dla odmiany od wczorajszego wieczora w deszczu, i udaliśmy się w dalszą podróż na północ Bruce Highway, która raczej przypomina porządnie utrzymaną i dobrze oznakowaną drogę krajową niż autostradę. Ponieważ chcemy uniknąć jazdy po ciemku ze względu na kiepskie światła samochodu oraz przydrożne zwierzaki (dziś Misiek zauważył kangura skaczącego wzdłuż drogi), sprawdziliśmy wcześniej, o której godzinie wschodzi i zachodzi słońce w miejscowościach znajdujących się na naszej trasie - w nadziei, że dzień wkrótce wyraźnie się wydłuży i będziemy mogli odbywać coraz dłuższe odcinki w ciągu dnia, co bardzo ułatwiłoby nam życie. Dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie, że znajdujemy się blisko zwrotnika (właśnie dziś go minęliśmy), w związku z czym dzień nie stanie się już o wiele dłuższy. Sprawdziliśmy na przykład godziny wschodu i zachodu słońca w Cairns w okolicy przesilenia letniego (w drugiej połowie grudnia), kiedy dzień jest najdłuższy; okazuje się, że słońce zachodzi wtedy nie parę minut po godzinie 18, jak teraz, lecz jakieś… trzy kwadranse później. Pod tym względem polskie lato o wiele bardziej nam się podoba. Krótki dzień oraz ograniczenie prędkości do 100 km/h (którego wszyscy przestrzegają) wyraźnie ograniczają naszą mobilność.
Jechaliśmy zatem Bruce Highway i jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy
i jechaliśmy i końca nie było widać. Choć jest to główna arteria komunikacyjna Queenslandu, nasilenie ruchu jest bardzo niewielkie, a jeśli już zdarzają się pojazdy, to wszystkie jadą równo 100 km/h. Dodatkowo odległości między miejscowościami tak duże, że na odcinkach rzędu 50 km nie ma żadnych obiektów wzniesionych przez człowieka, z wyjątkiem znaków drogowych rzecz jasna. Te swoją drogą bywają całkiem inteligentne: ponieważ na takiej drodze można zasnąć z nudów, znaki wciąż o tym przypominają, zalecając kierowcom, żeby często odpoczywali tekstami w rodzaju „Stop - revive - survive”, „Break the drive - stay alive” , „Survive this drive: next rest area 36 km” albo (to nam się bardzo spodobało) „Rest or R.I.P.”*. W jednym miejscu nawet widzieliśmy quiz: na tablicy przy drodze pojawiało się pytanie, a na kolejnej, ustawionej 500 metrów dalej odpowiedź na nie. Gdyby nie to, że jesteśmy tu po raz pierwszy i interesuje nas choćby zmieniający się krajobraz - najpierw kolorowe przydrożne piaski wybrzeża, dalej pola trzciny cukrowej, wreszcie pagórkowata kraina zamieszkana przez bydło mięsne - udalibyśmy się w tę podróż samolotem.
Po drodze zatrzymaliśmy się w Bundabergu, żeby zwiedzić gorzelnię słynnego australijskiego rumu, którego symbolem jest miś polarny, bohater wielu zabawnych reklam. Zainteresowanych zachęcamy do
wyszukania na youtube filmików pod hasłem „drop bears” (zapewne da się je odszukać w połączeniu ze słowem Bundaberg lub Bundy). Drop bears, czyli spadającymi z drzew na głowy ludzi niedźwiedziami (o których słyszeliśmy już na Fraser Island), straszy się mało rozgarniętych amerykańskich turystów; potem chodzą po lesie z wyprostowanym palcem wskazującym nad głową, żeby spadający miś nadział się na ten palec i można było go łatwo zrzucić. 😊 Sama gorzelnia była ciekawsza niż Jameson, jej odpowiednik w Dublinie, który odwiedziliśmy parę lat temu, gdyż tu oglądaliśmy cały zakład produkcyjny. Wdychając zapach paru milionów litrów rumu leżakującego w gigantycznych dębowych beczkach, Misiek stwierdził, że tak pachnie raj - bardzo żałował, że sam nie mógł sobie tam poleżakować. 😊 Zafascynowało nas też niemal całkowicie zautomatyzowane butelkowanie rumu. Po zakończeniu zwiedzania musiałam się poświęcić 😉 i wypić całe cztery przypadające na nas drinki - Misiek jako kierowca tylko spróbował odrobinę każdego. O dziwo, najbardziej smakował nam likier, który można kupić tylko w jednym miejscu - w sklepie przy gorzelni. Nie zdzierżyliśmy i kupiliśmy butelkę; być może nawet kogoś tym likierem poczęstujemy, jeśli będzie bardzo grzeczny i odwiedzi nas stosunkowo szybko po naszym powrocie do Polski. 😊
Na noc zatrzymaliśmy się w Rockhampton,
„wołowej stolicy” Queenslandu, zamieszkanej przez dość konserwatywną i, hmmm, raczej nie należącą do klasy inteligenckiej ludność (krótko mówiąc, stereotypowych rednecks). Nasz hotel jest jedyny w swoim rodzaju: sto lat temu zapewne wyglądał jak nasz Bristol, lecz od tej pory chyba nie był remontowany. Jednak pokój jest bardzo tani i czysty, a materac wygodny, i tylko tego szukaliśmy na tę jedną noc. Za to pub na dole oferuje przepyszne jedzenie typu „Reef’n’Beef”**, czyli zarówno owoce morza, jak i wołowinę. Ja zdecydowałam się na sporą porcję królewskich krewetek, a Misiek na popularnej wielkości (400 g) średnio wysmażony stek wołowy. Jedliśmy, rozpływając się z zachwytu nad własnym daniem i popatrując nieufnie na zawartość talerza tej drugiej/tego drugiego - do Miśka nie przemawiają krewetki, a ja nie toleruję mięsa innego niż bardzo mocno wysmażone. Mniam.
-----
* Odpowiednio „Zatrzymaj się - odpocznij - przeżyj”, „Przerwij podróż - pozostań przy życiu”, „Przeżyj tę jazdę: następny parking za 36 km”, „Odpocznij lub spoczywaj w pokoju”.
** Dosłownie „Rafa (koralowa) i wołowina”.
Advertisement
Tot: 0.109s; Tpl: 0.012s; cc: 11; qc: 57; dbt: 0.0681s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 2;
; mem: 1.1mb
Michal
non-member comment
Porady drogowe
Majki, tnij ile fabryka dala na tych drogach. Mandaty sa kredytowe i jest miesiac na ich zaplacenie, a baza danych obejmuje tylko ostatnie 5 lat, wiec jesli wystarczy Wam Australii na 5 lat to Wam sie zdezaktualizuja. Ale wiedz, ze masz niezlych przeciwnikow - oni maja takie radiowozy z radarami badajacymi predkosc samochodow jadacych z naprzeciwka :) Nas zlapali :)