Advertisement
Published: November 13th 2015
Edit Blog Post
Z Airlie Beach udaliśmy się dalej na północ do turystycznego kurortu Port Douglas, który jest bazą wypadową zarówno do nurkowania na rafie, jak i wypraw do tropikalnych lasów deszczowych w okolicy.
W pierwszy wieczór udało nam się dostać do pubu na (najwyraźniej) popularną rozrywkę Australijczyków – wyścigi ropuch :-). Prowadzący miał w swoim wiaderku sześciu lokalnych przedstawicieli gatunku, którzy wraz ze swoimi partnerami z publiczności, mieli za zadanie jak najszybciej ‘wykicać’ ze środka stołu do krawędzi, a następnie w rękach opiekuna dostać się z powrotem do wiaderka. Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że Zuza została wylosowana do pomagania jednej z obślizgłych zawodniczek ;-) No, w każdym razie reszta towarzystwa miała niezły ubaw.
Będąc w kraju kangurów, koali i innych nietypowych stworów niespotykanych nigdzie indziej, chcieliśmy przyjrzeć im się z bliska i w tym celu udaliśmy się do czegoś w rodzaju zoo. Główną atrakcją miejsca miały być krokodyle i rzeczywiście robiły spore wrażenie. Centralny punkt ogrody stanowiło jezioro zamieszkałe przez te stworzenia, po którym odwiedzający byli przewożeni na zabudowanych szybami łódkach. Niemal na wyciągnięcie ręki widzieliśmy przepływające obok czy wygrzewające się na brzegach olbrzymy, a punktem kulminacyjnym było podawanie krokodylom mięsa. Opowieści o tych zwierzętach żyjących w słodkich i
słonych wodach w niemal całej Australii i kłapiące obok paszcze naprawdę działały na wyobraźnię. Dowiedzieliśmy się też sporo o historii polowań i o działających fermach, w których krokodyle są obecnie hodowane w kontrolowanych warunkach na mięso i skóry.
Najfajniejszym punktem wycieczki było spotkanie z kangurami, które chętnie dawały się pogłaskać lub karmić z ręki. Nawet koale były tego dnia dosyć ożywione i pozwoliły nam na podziwianie ich w trakcie przechodzenia na sąsiednie gałęzie w poszukiwaniu co lepszych listków eukaliptusa. Widzieliśmy też prehistoryczne strusie – kazuary oraz węże i… niełazy.
Chcąc poznać nowe oblicze Australii, w dzień urodzin Agaty pojechaliśmy do tropikalnych lasów Daintree w okolicy Mossman Gorge. Wstęp do Parku Narodowego jest bezpłatny, my z powodu mżawki skorzystaliśmy jedynie z opcji busa dowożącego turystów do początku szlaku. Ścieżki wyznaczone dla turystów mają łączną długość ok. 3 km i prowadzą w głębi puszczy oraz nad rzeką Mossman. Właściwie przez cały czas padał drobny deszcz, którego przykryci szczelną kopułą ogromnych drzew i palm nie czuliśmy na własnej skórze. Jak się jednak okazało, pozornie krótki dystans był dla nas dosyć męczący ze względu na panujący upał i wysoką wilgotność powietrza.
Sam las zrobił na nas ogromne wrażenie – otoczeni olbrzymimi
palmami, paprociami, lianami i głazami czuliśmy się jak w prehistorycznej puszczy, w której w każdym momencie może wyskoczyć na nas głodny dinozaur. (Nie)stety, jedynymi napotkanymi zwierzętami były niewielkie jaszczurki, indyki i jeden, wiszący na szczęście daleko od szlaku, duży pająk. Do naszych uszy docierały jedynie dźwięki świerszczy (cykad?) i wrzaski ptaków siedzących gdzieś wysoko na czubkach drzew. Nie wiemy, przez ile pary oczu sami byliśmy obserwowani z zarośli…
Kontynuując temat fauny i flory Australii, będąc już z powrotem w Sydney, odwiedziliśmy tamtejsze oceanarium. Znajome rybki czy koralowce z rafy zostały uzupełnione różnymi gatunkami rekinów, płaszczek, meduz, pingwinów czy ciekawej krowy morskiej. Z bliska mogliśmy się też wreszcie przypatrzeć tym mniejszym – ośmiornicom, skorupiakom i konikom morskim. Wielki i piękny ogród. Podobne wrażenia daje nasze afrykarium we Wrocławiu, które też serdecznie polecamy.
Z Sydney i Australią rozstawaliśmy się niechętnie, tyle miejsc chcielibyśmy jeszcze odwiedzić… Może kiedyś przyjdzie dla nas czas na wyprawę na
outback… ;-)
Advertisement
Tot: 0.065s; Tpl: 0.012s; cc: 8; qc: 26; dbt: 0.0274s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1mb