Advertisement
Published: September 27th 2010
Edit Blog Post
Zielony wąż drzewny
Terrarium wygląda jak prawdziwy las! Zbierając przed wyjazdem do Australii informacje dotyczące okolic Brisbane, regularnie napotykałam entuzjastyczne relacje z wizyt w Australia Zoo, uznałam więc, że warto się tam wybrać. Początkowo mieliśmy odwiedzić je tuż po wyjeździe z Brisbane, jednak ostatecznie przełożyliśmy wizytę na dziś, żeby nie odwiedzać dwóch ogrodów zoologicznych przez dwa dni z rzędu (przez wyjazdem z Brisbane byliśmy w Lone Pine Koala Sanctuary). Mieliśmy swego czasu pomysł zarezerwowania wycieczki dla VIP-ów w Australia Zoo, polegającej na „zaglądaniu za kulisy” i spotkaniach twarzą w twarz (twarzą w pysk?) z wieloma zwierzętami, w tym z tygrysem, którego można przy takiej okazji pogłaskać. Okazało się jednak, że taka wycieczka kosztuje… 2000 AUD od osoby - tak jest, to nie literówka, okrągłe cztery tysiące dolarów za nas oboje. Ta kwota daje pewne wyobrażenie o tym, jak drogi jest zwykły bilet wstępu do zoo (kosztuje tyle co suma cen biletów do Lone Pine i zoo w Cairns) i wszystko, co można dodatkowo nabyć w środku.
Kiedy już przekroczyliśmy bramę, stwierdziliśmy, że poziom cen nie odstraszył paru tysięcy osób (głównie rodzin z małymi dziećmi), które znalazły się tam w tym samym czasie. Nie pisałam wcześniej, że rodziny australijskie, które widujemy, najwyraźniej preferują model 2+3, przy czym różnica wieku
Pyton dywanowy
Nazywa się tak, bo uwielbia ludzkie domostwa. Jest niegroźny i przydaje się w walce ze szczurami. między tą trójką jest zwykle niewielka; malutkich dzieci było więc naprawdę mnóstwo i trzeba było patrzeć pod nogi, żeby żadnego nie rozdeptać. Na niewiele mniejsze od dzieci jaszczurki dla odmiany nie trzeba było uważać, bo same pierzchały spod nóg. 😉 Popędziliśmy na prezentację wydr (trochę przypominają dziobaki!), po czym postanowiliśmy nakarmić słonie - karmienie rozpoczynało się kwadrans później. Na miejscu zastaliśmy kilkaset osób czekających w trzech gigantycznych kolejkach, żeby nakarmić trzy słonice… I tak było niemal cały czas; na przykład na pokaz tygrysów przybyliśmy 20 minut przed czasem, lecz wszystkie miejsca siedzące były już zajęte - stojące zresztą w większości też. Może ten tłok był związany z feriami szkolnymi (choć nie sądzę, bo dzieciaki były raczej w wieku żłobkowo-przedszkolnym), a może to efekt popularności założyciela zoo. Steve Irwin, znany jako Łowca Krokodyli, łapał gołymi rękami najbardziej jadowite węże świata i karmił krokodyle, trzymając swojego miesięcznego wówczas synka w ramionach. Wiadomo, że ktoś taki nie mógł pożyć długo; nie zginął jednak w paszczy wielkiego drapieżnika, lecz w wyniku banalnego spotkania z płaszczką. Irwin był nie tylko gwiazdą medialną, lecz człowiekiem, który całe swoje życie poświęcił ochronie dzikich zwierząt. Teraz jego dzieło kontynuuje żona oraz dwójka dzieci, dwunastoletnia Bindi i sześcioletni Robert;
Na co się gapisz?
Te jaszczurki śmiesznie biegają na tylnych nogach, czego nie da się przeoczyć, bo są spore. cała trójka brała udział w dzisiejszym pokazie dzikich zwierząt.
Sam słynny pokaz w „Crocosseum” wywołał w nas mieszane uczucia. Z jednej strony był bardzo spektakularny: sprowadzał się do zademonstrowania, czego absolutnie nie wolno robić, gdy spotka się krokodyla - na przykład nie wolno zbliżać się do zbiornika wodnego, które stanowi jego terytorium. Tymczasem jeden z pracowników biorących udział w pokazie wlazł do wody i uciekał przed krokodylem, płynąc w kierunku jego „domku” za kulisami, żeby w ten sposób sprowadzić go ze sceny po nakarmieniu - dopiero gdy najedzony zwierz poczuł, że na jego terytorium wdarł się intruz, raczył się ruszyć z miejsca. Bindi (przypominam, dwunastolatka) też karmiła krokodyla, stojąc metr od niego. Zobaczyliśmy kilka zachowań krokodyli, których nie mieliśmy okazji obserwować nigdzie wcześniej, nawet na krokodylowej farmie. Należał do nich tzw. death roll*: kiedy krokodyl złapie w pysk coś, czego nie może tak po prostu połknąć, wówczas odrywa to coś (na przykład ludzką kończynę od tułowia), wykonując błyskawiczny obrót całym ciałem wokół osi pysk-ogon. Komentarze prowadzących pokaz też były całkiem zabawne; choćby to, jak żona Irwina tłumaczyła, dlaczego jest bezpieczna, stojąc tuż obok krokodyla, który właśnie dostał kurczaka: to samiec, więc może się skupić tylko na jednej czynności naraz
- skoro właśnie łyka pierwsze danie, to nie sięgnie po drugie.
Nie podobał nam się natomiast komercyjny aspekt pokazu i zresztą całego zoo także. Przed pokazem dzikich zwierząt miał być występ „Bindi live”. Myśleliśmy, że Bindi Irwin będzie opowiadała o zwierzakach, lecz okazało się, że jest gwiazdą programów telewizyjnych dla dzieci (a także pisze książeczki o zwierzętach i występuje w filmach o nich) i po prostu przez pół godziny występowała ze swoim zespołem muzycznym, śpiewając piosenki w stylu „Skaczę cały dzień i skaczę całą noc, bo jestem kangurem”. Setki dzieciaków świetnie się bawiły, a my czuliśmy się jak nie z tej bajki. Obok nas siedzieli dorośli nieotoczeni dziećmi i też mieli głupie miny, bo pewnie również nie słyszeli o fenomenie Bindi. Najgorsze było to, że kiedy mała się odzywała, wypowiadała wyłącznie sztuczne, wyuczone formułki, nieudolnie próbując modulować głos i stosować mowę ciała, której uczą przyszłych menedżerów na kursach rozwoju osobistego. Czuliśmy mieszankę zażenowania i współczucia - to dziecko było trochę jak mały Michael Jackson, wtłoczone w rolę, którą musi odgrywać ze względu na pamięć o ojcu. Kiedy na scenie pojawiła się jej matka, toczyły rozmowę w stylu: „Kochanie, ależ pięknie śpiewałaś przed chwilą!” - „Och, dziękuję, mamo!” -
„A jaki fantastyczny film nakręciłaś ostatnio, gratulacje!” - „Och, bardzo jesteś miła, dziękuję!” A potem jeszcze wszyscy wstali, żeby zaśpiewać hymn australijski i uczcić w ten sposób fakt nadania obywatelstwa australijskiego żonie Irwina, która jest Amerykanką. Zupełnie nie nasza bajka.
Poza tymi zastrzeżeniami zwierzaki, jak zwykle, były super. Niesamowite było oglądanie dorosłego tygrysa, który pędzi do opiekuna w podskokach jak mały kociak, żeby napić się mleka z kartonu, a potem wskakuje jednym susem na palmę, gdzie umieszczono kawałek mięsa. Prezentacja wydr, jak już wspomniałam, też była świetna; do karmienia słoni nie mieliśmy szans się dopchać. Niestety, więcej prezentacji nie było - tym Australia Zoo różni się na niekorzyść od o wiele mniej spektakularnych placówek w Brisbane i Cairns, gdzie pokazy zwierząt są co pół godziny i każdy może je dotknąć. Na korzyść Australia Zoo trzeba zanotować to, że wszystkie zwierzaki miały ogromne i przepięknie urządzone wybiegi; na przykład ptaszarnia wyglądała jak tropikalny las, a terraria węży były ogromne i miały świetne fototapety.
Teraz wróciliśmy z kolacji i spaceru nad oceanem. Jesteśmy totalnie rozpuszczeni, jeśli chodzi o jedzenie: dawno nie zjadłam tyle przepysznych królewskich krewetek, a Misiek tyle przepysznej wołowiny (nie jadłam, ale wierzę mu na słowo), co tutaj.
Nad oceanem wisi przepiękny księżyc w pełni, co nam przypomina o tym, jak niesamowicie szybko upływa czas - jeszcze niedawno podziwialiśmy księżyc w nowiu (zupełnie inny niż na półkuli północnej) w Airlie Beach…
Strasznie się dziś rozpisałam; chyba warto było odwiedzić to zoo, skoro wzbudziło tyle emocji. 😉
-----
* Dosłownie „śmiertelny obrót” czy też „obrót śmierci”.
Advertisement
Tot: 0.051s; Tpl: 0.014s; cc: 11; qc: 26; dbt: 0.0273s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.1mb
Dorota
non-member comment
kiciuś genialny :)
Moje nie mają tyle odwagi, wannę wolą zwiedzać na sucho...