Advertisement
Published: August 2nd 2016
Edit Blog Post
Jest 6 rano, jedyny czas, zeby spróbować uzupełnić bloga, bo wieczorami padam z dziećmi o 21 i nie ma siły, ktora by mnie powstrzymała przed zaśnięciem.
Pierwszą jetlagowa noc dzieci całkiem elegancko przespały, choć oboje z temperatura; ona z mniejsza, on z większa. Ale udało nam sie kulturalnie zjeść amerykańskie śniadanie; chrupki z mlekiem, jajo i smażony bekonik nawet. Bałam sie, ze przyjdzie mi zwiedzać Mission o 5 rano i na wszelki wypadek ustaliłam, w ktora stronę na plac zabaw, choć A ostrzegał, ze o 5 rano, to jest tam troche "sketchy" i ze sa prostitutes, ale "you know, not the nice prostitutes". Wyszliśmy na miasto jednak w koncu około 10.
Ostatni - i jedyny - raz byłam w SF chyba 3 dni 19 lat temu. Pamietam przejazd tramwajem, kultowa skejtowa miejscówkę Pier7 i Golden Gate, ale ten moze nawet bardziej z pocztówek niz z rzeczywistości. I pamietam tez piękna pogodę. Jakos nie był mi znany fenomen lokalnej mgły, ktora przewala sie nad miastem i terroryzuje zimnymi powiewami niczym oddech śmierci.
Przez okno - całkiem ładnie, słońce, w sumie sierpien, no i Kalifornia. Za drzwiami normalnie mróz. Q śmiał sie, ze pakuje puchowki dla dzieci na Kalifornijskie wakacje, i choć
myśl była taka, ze wyciągniemy je w górach, to przydaly sie juz pierwszego dnia.
Mission jest fajne, przypomina mi Palermo w Buenos Aires - nie do końca zadbane, małe drewniane domki, butiki, ktore maja wystawione 3 drogie buty i nie wiadomo, jak sie utrzymują, świetne bary, dobre knajpy, dużo psów. Ludzie stoją w gigantycznej kolejce do najlepszej podobo piekarni, bo ma niby europejskie wypieki i chyba w sobotni poranek nie maja nic lepszego do roboty, nie ma supermarketów tylko organiczne deli, sery z Francji, oliwa z Włoch, oliwki z Grecji i niemieckie muesli. I w dodatku - w normalnych opakowaniach, chyba rownież importowanych - a nie XL.
Przeszliśmy do Dolores Park, po drodze kupiliśmy kawę i kanapki, zrobiliśmy bazę na placu zabaw z widokiem na miasto. Mieliśmy wyjeżdżać z miasta o 12, ale było zbyt fajnie, zeby sie ruszać. Chcieliśmy na chwilkę uwierzyć, ze to nasze miasto i pofaldowalo wlasnie plac Wilsona, gdzie dosadzili jeszcze pare palm. No i ze tatusiowie w sandałach z brzuchami zmienili sie na wysportowanych snickerowców w czapeczkach. Amerykański mężczyzna musi mieć czapkę. Ciekawe, czy ktoś robił na ten temat jakies badania, skąd u nich taka miłość do nakrycia głowy.
Wyjechaliśmy w koncu o
15, wiec darowalismy sobie Point Reyes po drodze, ktory miał byc pierwszym punktem wycieczki i ruszyliśmy na północ. Miasto było zupełnie zakorkowane, choć lokalni powinni byli juz na weekend wyjechać. Wszędzie te głupawe skrzyżowania z poczwórnym stopem z każdej strony, bez pierwszeństwa, kolejka do wjazdu na GoldenGate, choć gdybym nie wiedziała, ze to ten most, to bym nie zgadła, bo ledwo go było we mgle widać. Zimno, mrzawka, turyści biedaki mkną na druga stronę zaliczyć atrakcje i zrobic zdjęcia, a piździ niemożebnie. Ale tylko wjechaliśmy wgłąb lądu odrobinkę, temperatura podniosła sie, mgła ustąpiła, zrobiło sie znów gorąco. Szaleństwo.
Na tylnym siedzeniu M jakiś czas zagadywała, temperatura zaczęła jej ustępować, a L spał gorący jak piecyczek. Ja śpiąca i zestresowana.
Wyjechaliśmy na Highway 1. Wyobrażałam sobie droge w miarę prosta z otwartymi widokami, jak ta, ktora pamietam z Sf na południe. A tu wąska jednopasmówka, góry, urwiska, skaly. Wzdłuż bogate i biedne, ale malownicze domki. Newsy tu nie docierają chyba, bo wszyscy ciagle wspierają Berniego. Piękne wielkie sekwoje, niektóre troche wytargane przez wiatr. Dramatyczne skaly opadające do morza, gdzieniegdzie zapalony surfer, ale nie taki opalony blondynek hedonista w majteczkach, co śmiga w San Diego, tylko surfer pingwin, w suchej piance, masochista.
Dzieci na szczęście dalej spały, ja tez odpadłam pod koniec trasy, a Q narzekał, ze samego go od zakrętów zemdliło, choć kierowcy rzadko sie to przecież zdarza.
Przed 20-ta dotarliśmy do Point Arena, nadmorskiej dziury, gdzie na nabrzeżu stał nasz hotel. Elegancki z elektrycznym kominkiem! Dzieci jakos odżyły, Marc dostała lody w jedynej knajpie w okolicy, zamówiliśmy pizzę, ktora zjedliśmy w pokoju na lozku, bo 20.30 lokal zamykali. Padliśmy wszyscy przy migotaniu płomieni na pilota.
https://m.youtube.com/watch?v=rTVjnBo96Ug
Advertisement
Tot: 0.465s; Tpl: 0.011s; cc: 17; qc: 73; dbt: 0.1626s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.2mb