Advertisement
W czwartek przed wyruszeniem z Telegraph Cove uraczyliśmy się jeszcze drwalskim śniadaniem. Tym razem udało się je nawet uwiecznić. Ja wybrałam wersję light, wspominając delikatne French toasty mamy a dostałam trzy buły. A gdy dumna z siebie wyjęłam z toby ogórka i pomidorki, żeby jakoś dodać witamin do drwalskiego śniadania, Ō poinformował mnie, że właśnie czytając brytyjsko-kolumbijski Code of hospitality, którego kopia wisiała w naszym domku, dowiedział się, że przynoszenie własnego jedzenia do miejsca, które sprzedaje jedzenie stanowi tu wykroczenie.
Zapowiadał się kolejny ładny dzień, choć rano nad zatoką wisiała gęsta mgła - podobno nazywają tu Fogust. Pożegnaliśmy z żalem te śliczne domki i ten spokój, choć podobno w lipcu zmienia się to miejsce w zoo. My mieliśmy jeszcze na koniec prywatne safari, bo zaraz za zakrętem czekały na nas przy samej drodze trzy czarne miśki.
Ruszyliśmy na południe, z drzemkuiącymi Q i Em, i niżej podpisaną walczącą za kierownicą z sennością za pomocą cudownie słodkich jabłek Pacific Rose. To jest referencyjne jabłko - sok leci po palcach, miąższ chrupie w zębach. Okazuje się, że ta pyszność, to mieszanka innej dobrej odmiany, którą można czasami od biedy u nas dostać – Gala. Wynaleziona w Nowej Zelandii, teraz uprawiana jest
w USA, w stanie Waszyngton i przez granicę ma już tu blisko. Zastanawiam się nad przemytem paru kilogramów, podobnie jak torebeczek ZipLock.
Zatrzymaliśmy się w Campbell River, żeby uiścić za miśkową turę. Paskudna przemysłowa mieścina, której centrum skupia się wokół małego malla. Tam zjedliśmy fish tacos z łososiem - jakaś wersja taco lub łososia musi na Vancouer Island towarzyszyć każdemu posiłkowi. O dziwo, nie było frytek, a sałata po paru dniach przerwy smakowała niezwykle pysznie.
Jack, przez którego rezerwowaliśmy miśki, opowiedział nam parę historyjek ze swojego życia z nimi. Teraz w maju jedynym miejscem, z którego można je oglądać jest właśnie Telegraph Cove, a dopiero w sierpniu i we wrześniu zaczynają się wycieczki z Campbell River - wtedy miśki pojawiają się przy łososiowych rzekach i można do nich dotrzeć płynąć bardziej od południa, a później obserwując je z platform widokowych. Wtedy też trzeba się zaopatrzyć w gaz pieprzowy na wypadek, gdyby któryś postanowił się oderwać od jedzenia i zaatakować swojego widza. Problem tylko jest taki, że po pierwszym oszołomieniu misiek zaczyna gustować w gazie, więc trzeba się puszki natychmiast pozbyć, bo zaczyna stanowić wabik. Późnym latem i jesienią miśki w sumie nie robią nic innego, jak łowienie łososi
- najpierw żywych, które płyną złożyć jajka, później martwych, które po złożeniu jaj są sztywne i śmierdzące płyną w dół rzeki, a na koniec tych młodziutkich. Wygląda więc na to, że kiedyś czeka nas jeszcze jedna tura o innej porze roku.
Na noc wylądowaliśmy w Courtenay, innej małej mieścinie, tyle że całkiem ładnej i z dobrą knajpa, i ze sklepem snowboardowym, co zamiast ściemniać jakieś nędzne wyposażenie w lecie, po prostu się zamyka poza sezonem.
Po drodze mijaliśmy dziesiątki camperów różnej maści, co spowodowało, że postanowiłam ciut bliżej przyjrzeć się temu fenomenowi. Okazuje się, że nie od parady tyle ich widać na drogach, bo w aż 14% gospodarstw domowych w Kanadzie ma jakiś rodzaj RV - rekreacyjnego wehikułu. Są tacy, co swoje RV wyciągają tylko na lato (średnio 26 dni w roku), ale są też ci w 100% mobilni i to jest specyficzny styl życia i najwyższa kasta kamperowców. Podobno domy na kołach szczególnie podobają się ludziom na emeryturze, którzy pół roku spędzają na Florydzie w eleganckich kamperowych resortach (wyobraźcie sobie luksusowy parking z polem golfowym, basenem oraz pokojami dla gości), ale dojeżdżając tam mogą za darmoszkę zdrzemnąć się przed Wallmartem, a resztę czasu są w Kanadzie z
rodziną. Część podobno zawsze jeździ na Florydę w to samo miejsce i spotyka co roku tych samych ludzi - takie Chałupy prawie.
Choć Q bardzo chciał, w Courtnay nie zatrzymaliśmy się w płaskim amerykańskim motelu. Ale nasz Best Western już gdzieś był nie bardzo daleko tej kategorii - choć - o zgrozo! - robią tam nawet wesela! Wzrusza mnie w tych północnoamerykańskich hotelach, że na piętrach są kostkarki, a w pokojach termosy na lód.
Zmodyfikowaliśmy lekko naszą trasę, żeby dzień wcześniej być w Vancouver. W związku z tym jutro czekają nas trzy przeprawy promem i będziemy musieli się sprężyc, żeby na wszystkie zdążyć! Jedyny plus jest taki, że zaczyna się tu długi weekend, a my będziemy jechać do miasta.
Advertisement
Tot: 0.095s; Tpl: 0.019s; cc: 8; qc: 24; dbt: 0.0689s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 2;
; mem: 1mb