Advertisement
Published: September 21st 2010
Edit Blog Post
Obudził nas szum morza. Wokol ani zywej duszy. Ale za to byly smieci. Postanowilismy wiec czym predzej sie ewakuowac i szukac sniadania gdzies przy glownej drodze. Po kilku kilometrach natrafilismy na babcie, ktora obslugiwala zarowno stacje benzynowa, jak i restauracje. Okazalo sie, ze babcia mowi po albansku i po grecku. I nigdy nie spodziewalam sie, ze moja znajomosc 10 slow po grecku polaczona ze znajomoscia 10 (w wiekszosci tych samych) slow przez H. da nam szanse zjedzenia sniadania. A byla i kawa, i chleb, i maslo, i miod!
W okolicach babci musielismy skrecic gdzies w gory, zeby na polnoc nie przebijac sie nad morzem. Mielismy tylko ogolna mape, wiec musielismy - korzystajac z rozmowek na koncu przewodnika - pytac. Zaczynalismy od "Mierdita" - dzien dobry. Potem "Rruga na ...." czyli "Droga na...", a na koniec "Falemenderit" - dziekuje. Ktos pokazywal bardziej do przodu, ktos bardziej do tylu, az w koncu zawezilismy przestrzen, na ktorej nalezal skrecic i skrecilismy. Droga niby zolta, regionalna, ale jakas potwornie wyboista. Mija nas mercedes, pytamy, czy dobrze skrecilismy - mowi, ze tak. A nagle droge przecina strumien. Bezczelni Albanczycy, mysle sobie! Przeciez to normalna droga i nie kazdy nia moze przejechac. Na szczescie na dnie
strumienia wyjezdzone sa dwa pasy, wiec i my wjezdzamy.
Wyglada to tak:
]
Ale za 50 metrow kolejny, i kolejny. I nastepny. Wszystkie przejezdzamy, coraz bardziej przeklinajac, ale jednoczesnie coraz bardziej dumni z naszego samochodu. Wokol ani zywej duszy. Nie mija nas zaden samochod. Chyba sie zgubilismy, ale droga prowadzi dalej, a nie widzielismy po drodze innych skretow. Az w koncu po boku drogi pojawiaja sie wcielone diably - wypalacze wegla od stop do glow pokryci sadza. Nie udaje nam sie z nimi porozumiec. Przypomina mi sie za to Etiopia - nie po raz ostatni podczas tej podrozy - tam tez w ten sposob ludzie zarabiaja na zycie; zaczynam myslec, ze Albania to wlasnie taka europejska Etiopia. Za kilkaset metrow nastepni wypalacze. Mam wrazenie, ze ich dzialalnosc jest nielegalna. I o ile pierwsza grupe stanowil dziadek i kilkoro dzieci, to tu mamy doczynienia z wysmarowana sadza grupa mezczyzn, ktorzy swoimi czarnymi lapami z latwoscia mogliby przetracic nam karkim, a potem zrobic z nas wegiel. Drugi dzien w Albanii - choc poprzedniego dnia wieczorem doswiadczylismy juz ich goscinnosci, nie wiemy jeszcze, ze to najmilszy narod Europy... Chlopaki tez nie mowia w jezykach, ale jeden pyta, czy my mowimy po wlosku. Okazuje sie, ze my tak, ale on nie. W koncu udaje nam sie zrozumiec, ze nie ma co jechac dalej, bo tamtedy nie przejedziemy na druga strone gor. Zawracamy, znow przez strumienie. I skrecamy tam, gdzie wydawalo sie, ze nie ma drogi. Ale wlasnie tamtedy jechalo sie na Borsch i Kuc. Droga wyboista i waska. Wbijamy sie coraz bardziej w gory, po drodze trafia sie jeden drogowskaz. Jedyne, co z naszej mapy daje sie wyczytac, to ze mamy jechac na polnocny wschod. W znalezieniu drogi pomaga nam tez pokladowy kompas. Kilometry mijaja powoli, predkosc 10 km/h. Co jakis czas pojawia se czlowiek, zaczynamy nasza standardowa gadke, w odpowiedzi ten macha reka w kierunku, gdzie mamy jechac. Miejscowosci nie maja tabliczek z nazwami, a nie wiemy, jak powiedziec po albansku: Jak nazywa sie to miejsce? Musimy jeszcze przekroczyc rzeke. Tym razem bez mostu nie da rady. A jezeli sie zgubilismy, to oznacza powrot ta sama wyboista droga:
W koncu jest most, a potem wjezdzamy tam, gdzie planowalismy byc dopiero nastepnego dnia: w pola naftowe. Dokola nas kiwaja sie przerdzewiale kiwaki, powietrze smierdzi gazem, zboczem splywa ropa. Wyobrazam sobie, ze w innym kraju taki teren bylby odgrodzony, a tu rope mozna polizac. Kiwaki sa panstwowe i moze dlatego nikt o nie nie dba. Widok jak z filmu o dzikim zachodzie:
Lunch jemy przy drodze, chlodzac greckie jeszcze piwo w krystalicznie czystym potoku. W koncu pojawiaja sie jakies zabudowania, ale nie jestesmy w stanie okreslic, co to za miejscowosc. Pan jadac na osiolku nie jest w stanie nam pomoc, ale potem trafia sie Albanczyk mowiacy swietnie po francusku - kaze jechac prosto, choc z miejsca, gdzie stoimy widac juz skrzyzowanie dajace jedynie opcje skretu w lewo i w prawo. Zacheca nas, zeby wstapic do jego dyskoteki na live music.
Dalej jedziemy prawie szosa - znow przypomina sie Etiopia - jest usypana droga z kamieni, nie do konca utwardzona, ale juz rozjezdzana:
Tak dojezdzamy do duzego miasta - Fier. O jego swiatowosci swiadczy stacja benzynowa na wjezdzie, gdzie w barze sa skorzane kanapy, a kelner z szeroko otwartymi oczami oglada Milan Channel, ale po wlosku nie mowi. W tym miescie udaje nam sie jednak kupic mape i przynajmniej wiemy, jak dojechac do Beratu, ktory od rana jest naszym celem, ale juz kilka razy zwatpilismy, czy kiedykolwiek tam dotrzemy. Bo co z tego, ze na mapie pokazana jest zolta regionalna droga, gdzie normalna predkosc wynosi 60 km/h? Droga poranna tez byla zolta, ale 70 km jechalismy 7 godzin. Jestesmy jednak na nizinie, wiec poruszamy sie szybciej. Z okien samochodu widzimy, jak mezczyzna przed domem obdziera ze skory wiszacego za nogi barana. I architektoniczne cudo - dom w ksztalcie statku.
W koncu na wieczor docieramy do Beratu. Ma tu byc camping, ale miasto ma XVIII i XIX wieczna turecka zabudowe i nie da sie w waskie uliczki nawet wjechac samochodem, wiec jak moga sie tu zmiescic namioty? Okazuje sie, ze camping znajduje sie w ogrodzie takiego starego domu - mieszcza sie w nim 4 namioty, z czego dwa nasze. Kolejny nocleg ze wspanialym widokiem na miasto - rozlozone na dwoch zboczach waskiej doliny rzeki. Wieczorem idziemy do lokalnej restauracji, gdzie maja tylko mieso, jak stara podeszwa i troche greckiej salatki.
Advertisement
Tot: 0.578s; Tpl: 0.013s; cc: 19; qc: 64; dbt: 0.2019s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 2;
; mem: 1.2mb