Makao i po Makale


Advertisement
China's flag
Asia » China
January 9th 2015
Published: January 9th 2015
Edit Blog Post

No więc ja lubię kicz. To moje h o b b i. Makao przedstawia tutaj raj dla wielbicieli tego gatunku – od żyrandoli kapiących brylantami, mebli ze snów Barbie po całe horyzonty budynków o obrysie półki z trofeami sportowymi 12-latka. Raj. Ale są też gustowne inwestycje, ale za to trzeba już zapłacić i ja nie mam wstępu z powodu, że chcą „zapewnić bardziej EKSKLUZYWNE doświadczenie dla swoich klientów”. Rozumiem i nie mam żalu, wracając na mój pozłacany fotel z brokatową dekoracją w kształcie serca.

W kapitalizmie miłe jest to, że mogę sobie za darmo pojechać autokarem do kasyna i patrzeć na replikę weneckich kanałów z gondolami (plus kanały te lśniące błękitem nie śmierdzą jak zapewne w Wenecji) bez konieczności kupowania w sklepach znajdujących się pod tym namalowanym niebem. Wygląda to całkiem ciekawie i jest bardzo adekwatną metaforą tej całej sytuacji – sztuczne niebo, sztuczne fasady, sztuczny kanał – wszystko to kusi prawie perfekcyjnym Pozorem, tak samo jak zawartość sklepów znajdujących się za tymi namalowanymi fasadami, wypchanych produktami których cena znacznie przekracza ich wartość estetyczną (wg mnie) i użytkową. Ale dobre jest to, że ludzie są różni, i na pewno jest wiele o innym guście, którzy to kupują = utrzymują system dekoracji, a ja korzystam i mogę sobie pooglądać. Freski na sklepieniach nad McDonaldem. ‘Plac Świętego Marka’.

Część kontynentalna Makao jest bardziej autentyczna i mniej migocząca. Są ruiny katedry z reliefem kościotrupa i dużo europejsko wyglądających kamienic z czasów kolonialnych. Ulice mają tabliczki z nazwą na kaflach jak w Portugalii, i po portugalsku. Kafle na ścianach w restauracjach. Zjadłam ryż ze smażoną sałatą, kremową zupę z jarmużu z kiełbasą chorizo oraz słodkie i pikantne ‘beef jerky’ (rozprasowane suszone płaty wołowiny). Najbardziej na przetrwanie nadaje się ta zupa, buła z kotletem oraz pyszne tarty prosto z pieca ze słodkim kremem jajecznym.

Dosyć dużo ludzi mówi po angielsku. Ale większa reszta po kantońsku, a nie mandaryńsku, więc nie umieliśmy się porozumieć za bardzo. Kantoński brzmi jak te ich dziwne instrumenty typu erhu czy te gongi które robią tiiiiiii-uuiuiuiu z tonem który faluje jeszcze na końcu parę razy. Dziewięć tonów. Miałam wrażenie że pytając się jak dojść do hotelu odniosłabym większy sukces potrząsając dzwonkiem.

Podróżowanie z maluchem nie jest jednak najlepszym pomysłem. RuRu przetrwał dzielnie cały pierwszy dzień (wraz z problemami z jego paszportem na granicy), ale dla tego nowego łóżka zupełnie bez jego żółtego prześcieradła to już nie miał tolerancji. W środku nocy budził się oznajmiając ‘up’, czyli że chce żeby go podnieść, ‘daj’, czyli żebyśmy dali mu pić – Michał musiał lecieć szukać sklepu z wodą, ‘shoe’ (wym. ‘ziuu’), czyli że skarpetka mu spadła (sam ją sobie ściągnął J), czy ‘seesaw’ (tu już nie wiem, chciał iść na plac zabaw? O 3 nad ranem?). Także przy śniadaniu stwierdziliśmy że będziemy już wracać, a przyjedziemy kiedyś na zmianę samemu. Na pewno chciałabym zobaczyć przedstawienie na które poszedł Michał – ‘House of Dancing Water’ – z podniebną akrobatyką i ludźmi skaczącymi z wysokości na scenę-basen, ochlapując publiczność. Pierwsze rzędy dostają ręczniki!


Additional photos below
Photos: 19, Displayed: 19


Advertisement



Tot: 0.069s; Tpl: 0.013s; cc: 6; qc: 44; dbt: 0.0381s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.1mb