Advertisement
Published: August 11th 2014
Edit Blog Post
W sobotę rano wyruszyliśmy na podbój reszty kraju. Punktem pierwszym było jezioro Sevan - jedyna większa woda w Armenii, źródło narodowej dumy, weekendowa destynacja, generator korków. Genialni inżynierowie sowieccy mieli pomysł, zeby liczące 1416 km kwadratowych powierzchni jezioro w znacznej mierze osuszyć, na brzegach posadzić drzewa owocowe i jednocześnie zwiększyć - w zmniejszonym akwenie - produkcję ryb. Szykowała sie katastrofa ekologiczna na miarę Morza Aralskiego, które praktycznie przestało istnieć. Tu jednak jakimś cudem - po śmierci Stalina i z braku środków - udało sie projekt przerwać po obniżeniu poziomu wody o 20 metrów. Teraz trwają prace, żeby wody znów było więcej.
W wyniku tych zabiegów, Monastyr Savanavank, ktory kiedyś był na wyspie, teraz leży na półwyspie, malowniczo wcinając sie w jezioro. U jego podnóża udało sie jeszcze wcisnąć dom pracy twórczej radzieckich artystów - dziś pusty - i willę wiceprezydenta kraju.
Jezioro ciągnie sie bez końca, otoczone ponurymi szarymi górami. Na brzegach ulokowali swoje bazy wojskowe Rosjanie, którym wiedzie się tu całkiem dobrze. Choć nie mają z Armenią granicy, zaoferowali jej unię celna (tę samą, co Ukrainie), którą ta przyjęła w wyniku nagłej anty-europejskiej wolty. Rzekomo pomagają też Armenii w wojnie z Azerbejdzanem i dlatego muszą mieć swoje
wojska na miejscu. Jednocześnie jednak mówią, że choć de facto Nagorny Karabach pozostaje pod wpływem Armenii (przyjął lokalną walutę i choć nie ma formalnie po zakończeniu działań wojennych w 1994 roku traktatu pokojowego,to status quo jest na korzyść Armenii), to nie jest jej terytorium i muszą mieć w obrocie z Karabachem cła. Na tej zasadzie jednak - chciałaby odpowiedzieć, ale boi się Armenia - wy wprowadźcie cła w handlu z Krymem... Poza tym, żyje w Rosji 2 miliony Ormian, którzy ni stąd ni zowąd są gorzej traktowani, jak tylko rząd ich kraju zaczyna podskakiwać. Są jeszcze rosyjscy turyści i biznesmeni, bentleye w Erewaniu na rosyjskich numerach, wszyscy ważni dla słabej gospodarki Armenii. Jest tamtejszy rynek zbytu i świadomość (rojenie?), że może komuś na Armenii zależy i nie da jej połknąć żarłocznym muzułmanom z Turcji albo Azerbejdżanu. Nadziei takiej nie pokładają raczej w Unii Europejskiej.
Nad jeziorem oglądamy kolejne prastare i piękne monastyry, prażące słońce łagodzi bryza znad wody. Po drodze jednak mijamy więcej niedokończonych budynków niż kompletnych. Podnoszenie poziomu wody w jeziorze spowodowało, że wiele budowli porzucono w obawie, że zostaną zalane. A w drodze nad Sevan straszą postsowieckie miasta budowane wokół dawno pozamykanych fabryk, miasta na kamiennej
pustyni, bez drzew i mężczyzn.
Obiad jemy w lokalnym domu, gdzie gospodyni zdarza sie podobno podawać gościom kawior, ale my trafiamy akurat na gotowanego kurczaka i kartoszki, choć serwowane na talerzach ze złotą meduzą Versace. W pokoju, gdzie jemy, jest stół nakryty ceratą, meblościanka udekorowana elektryczną maszynką do golenia i pianką, wyszywanka z ostatnią wieczerzą na ścianie i kanapa. W pokoju obok stoi kuchenka i biurko z komputerem. W ogrodzie domu znajdujemy dwa krzaki marihuany, z czego jeden tlusty i dorodny wygląda na teleportowany z profesjonalnej hodowli gdzieś w Afganistanie. W Noratus oglądamy też cmentarz z X wieku, pełen misternie rzeźbionych nagrobków. Jak w grze Plants vs Zombies wyłaniają sie z zza nich babulinki sprzedające wełniane paputki (temperatura w słoncu sięga 40 stopni) i - jak nadarzy sie okazja - oferujące usługi jako przewodnicy w każdym języku świata. Część cmentarza zajmują groby postawione w czasach sowieckich, gdy nie mozna było ustawiać krzyża, wiec zastąpiono go podobizną zmarłego, bywa że dość demonicznie wychodzącego z grobu. Czasami krzyż udało siE dostawić później, już za czasów niepodległości. Uderza jednak świadomość, jak o wiele silniej komunistyczny reżim dociskał mieszkańców sowieckich republik w porównaniu z tym, co działo sie w Polsce.
Ostatnim punktem programu jest hellenistyczna świątynia Garni, jedyny pogański kościół, który przetrwał przyjęcie przez kraj chrześcijaństwa. Znów trzeba sobie uświadomić, że jeden kraj obejmował kiedyś Petersburg, koło podbiegunowe, Kamczatkę i właśnie tereny tak bardzo południowe, że załapaly się na poświęconą bogu słońca budowlę z kolumnami.
Wieczorem juz w Erewaniu poszliśmy do restauracji poleconej przez naszą przewodniczkę. Skrytykowała - słusznie - nasz wybór z poprzedniego wieczora (byliśmy w knajpie nad kanionem, skąd trochę było widać Ararat, jak sie miało lepszy stolik) mówiąc, że tam lokalni idą się pokazać i potanczyc (faktycznie, były na parkingu drogie fury i pary na parkiecie obkręcające się w rytm radzieckich szlagierów) i kazała iść do Yeravan Tavern, gdzie faktycznie atmosfera była bardziej wyluzowana, a jedzenie lepsze. Tańce - ludowe - zaczęły sie dopiero, jak wychodziliśmy.
Advertisement
Tot: 0.086s; Tpl: 0.011s; cc: 10; qc: 32; dbt: 0.0593s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.1mb