TURCJA: Izmir. Nadal w szpitalu. Duszne za Duszki w Turcji.


Advertisement
Turkey's flag
Middle East » Turkey » Aegean » Izmir
November 1st 2009
Published: December 20th 2009
Edit Blog Post

Wszystko sie zmienilo, swiat chwilowo wywrocil sie do gory nogami😞((

Gdy w srode pisalam o stanie zdrowia Arka, byl to pierwszy dzien
kiedy wreszcie opadły emocje, wreszcie mogłam zostawić go na chwile samego.
Wreszcie wyszlam ze szpitala. Przechadzalam się ulicami Izmiru cieszac sie, ze nie bedzie operowany, a jednoczesnie czujac ogrony smutek, ze w poniedzielek wroci do Polski i przez rok nie bedzie mogl wsiasc na rower. Wlasciwie ten smutek, przyslanial radosc z tego, ze mimo powaznego wylewu do mozgu, nic mu nie jest i ze w 100 procentach jest caly i
zdrowy!
Ok 19stej wrocilam z internetu do szpitala. Arek siedzial w lozku caly dumny i blady, bo mimo przeciwskazan lekarzy wstal, umyl sie, ogolil oraz przebral w nowa pizame. Bylam troche zla, ze dopiero co lepiej się poczul, a juz wstaje. Rozumialam jednak tez, ze po 5 dniach tulaczki po szpitalach i sikania do kaczki, fajnie bylo sie wreszcie umyc i wreszcie samodzielnie zalatwic. Pomysalam, ze naprawde wraca do siebie.
Spedzilismy wspanialy wieczor, lezac przytuleni i rozmawiajac szczerze o zyciu, o smierci, i o tym, jak latwo mowic, ze wszystko czemus sluzy, gdy w konsekwencji zlych zdarzen, nadchodza te dobre. Jak latwo jest wtedy chwalic Pana. Z ulga oraz pelnym przekoniania glosem prawic, ze nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo. A jednoczesnie, gdy spotkaja nas przeciwnosci losu, jak szybko podnosimy piesc i wygrazamy bezmyslnie w Niebo.
Mimo ogromnego smutku, ze oto jest środa, a w ponialek Arek wyladuje w Polsce i nasze sciezki się rozejda, probowalismy znalezc dobre strony tej stuacji. Ponieważ bardzo trudno było nam takie dostrzec, zaczelismy obmyslac, jak Arek może ten czas rocznej rekonwalescencji produktywnie wykorzystac, tak aby mimo przestoju dalej się rozwijac. Padaly rozne propozycje, m.in. nauka angielskiego i hiszpanskiego. Uznalismy tez, ze moze Afryka nie byla mu dana i byc moze ten wylew do mozgu tak naprawde uratowal mu zycie,
bo ustrzegl go przed jeszcze wiekszym niebezpieczenstwem.
Tak nam się dobrze lezalo i rozmawialo, zblizeni wspolnym smutkiem. To był pierwszy dzien, kiedy zszedl ze mnie stres. Pierwszy dzien, kiedy Arek naprawde był swiadom tego co sie wokol niego dzieje. Wspanialy dzien, który prawie caly spedzilismy razem, rozmawiajac o rzeczach waznych i glebokich, czujac sie blisko jak nigdy przedtem.
Okazalo sie, ze to bylo polepszenie przed pogorszeniem. Prawdopodobnie nasze ostatnie wspolne, tak swiadomie spedzone chwile.
O 5tej rano obudzil mnie przerazliwy dzwiek, ktory byl loskotem glowy Arka uderzajacej o podloge. Poderwalam się. Arek lezal na wznak kolo ubikacji, wijac się w konwlsjach, toczyl blednym wzrokiem absolutnie bez wyrazu, nie reagujac na nic. „Arek,slyszysz mnie?” Zero reakcji, jedynie szeroko otwarte oczy wpatrzone w nicosc. Po policzku Arka splynela lza. Pierwsza, jedna, jedyna lza. Zrozumialam, ze on wie, ze tym razem naprawde nie jest dobrze. Moje cialo przez ulmek sekundy zmiazdzylo tysiac ton a potem zacisnelo sie wokol niego tysiace stalowych lin, spinajac kazdy miesien, kazda tkanke. Dostalam najwieksza w zyciu dawke adrenaliny.
Miliard mysli na sekunde - czy to przez to, ze za wczesnie zaczal wstawac? Czy może wylew znow się rozlal??
Pielegniarki pojawily sie natychmiast. 4 osoby podnosza go zpodlogi a ja widze z przerazenem jak im sie zaczyna przelewac przez rece. Pedem przez spiacy szpital na tomografie. Ja na jakichs zupelnie olowianych nogach za nimi - oficjalnie jako tlumacz, nieoficjalnie, i tak wszyscy wiedzieli, ze Arka nie odstapie na krok.
Chwile pozniej jest juz jego lekarka wyrwana z domowych pieleszy. Okazuje sie, ze nie ma to zwiazku z krwiakiem, ktory sie nie rozlal, ani nie ma w nim zadnych zmian, i ze w takim razie musi to byc zator ktorejs z zyl w mozgu. Jak to????!!!! 2 dni temu mial przebadane wszystkie zyly i nic tam nie bylo!!!! Chwile pozniej Arek znikł za magiczna czerwona linia i suwanymi drzwiami oddzialu intensywnej terapii. Loskot zatrzaskujacych sie drzwi i przerazliwa cisza...i tylko bicie mojego serca. Rozejrzalam sie wkolo i pomyslalam, ze jedyna
sensowna rzecza jaka moge zrobic, to isc z powrotem spac, bo Arek będzie potrzebowal duzo mojej sily. Nie wiem jak to sie stalo, ale wrocilam do pokoju jakby nigdy nic i po prostu zasnęłam. Chyba dawka stresu jaka przyjelam, byla tak duza, ze mój mozg z radoscia się wylaczyl.
Zbudzilam się 2 godziny pozniej. Pomyslalam, ze musze go zobaczyc i nic mnie przed tym nie powstrzyma! Udalam sie wiec ponownie przed magiczne suwane drzwi oddzialu intensywnej terapii, za ktore żaden smiertelnik, poza obsluga medyczna i pacjentami nie ma wstepu. Chwycilam je mocno oburacz i jakims cudem rozsunelam. Ponieważ nikogo akurat nie było na mojej drodze, ruszylam smialo w strone Arka. Widok byl przerazajacy. Odplynela ze mie cal krew. Na lozku wila sie niema kukielka z szeroko otwarymi, przerazonymi oczami, wciaz dotykajaca otaczajach ja rurek od kroplowki i innych urzaden, co chwila z wyrazem wielkiego bolu lapiaca se za glowe. Przerazenie i nicosc w oczach! Nie takiemu Arkowi mowilam pare godzin wczesniej dobranoc! Przypadlam do jego lozka wiedzac, ze mam moze 5, a moze 25 sekund, zanim mnie ktos zauwazy i wykopie. Przytulilam go mocno i zaczelam szeptac do ucha, żeby sie nie bal, ze to co go tu otacza jest nieistotne, zeby zszedl w glab siebie i skupil sie na zmobilizowaniu wszystkich sil jakie ma, zeby z tego wyjsc calo. Zaraz zostalam zauwazona ale na szczescie akurat pojawila sie lekarka i pozwolono mi pozostac, niejako w roli tlumacza. Choc ja tlumaczyc nie mialam już czego, bo u Arka wraz ze sparalizowana prawa czescia ciala, uszkodzeniu ulegl takze osrodek mowy. To raczej mi potrzebne byly wytlumaczenia!!?? Okazalo się, ze sytuacja jest bardzo powazna, poniewaz nie moga podac Arkowi lekow rozrzedzajacych krew, dzieki ktorym odtamowaliby zarot, bo wtedy rozleja dopiero co zatamowany wylew i w ten sposob go zabija. Czyli sytuacja miedzye mlotem a kowadlem. Ponadto rezonans magnetyczny, ktory pokazalby gdzie jest zator i jaka czesc kory mozgowej obumarla, mozna wykonac dopiero 24 h po wypadku. Zaczeto podawac Arkowi w minimalnej dawce lek na rozrzedzenie krwi a lekarka oznajmila, ze nie pozostaje nic innego jak tylko czekac. Ze jedyne co go ratuje to fakt, ze jest mlody, wysportowany i slny a medycyna niewiele może tu zdzialac, i ze zagrozenie zycia jest bardzo duze oraz ze 3ci dzien, bedzie dniem krytycznym, kiedy wszystko moze sie zdarzyc. Pierwszy raz od poczatku calej tej historii zanioslam sie lzami. Caly nagromadzony
stres musial gdzies znalezc ujscie. Na szczesie swoich emocji nie pokazalam na oddziale intensywnej terapii, przy personelu, bo wtedy wyrzuciliby mnie z hukiem w sekunde, a
tak dzieki wspanialej naturze Turkow - spedzilam z Arkiem tego dnia 9 godzin, totalnie wbrew procedurom.
No i ta najtrudniejsza czesc - trzeba poinformowac rodzine. Tylko jak to wszystko powiedziec? Jakos poszlo, przyjeli bardzo spokojnie. Chyba do nikogo wpierw w pelni nie docieraja takie informacja.
W calej tej koszmarnej stuacji ciesze się, ze wywalczylam z ubezpieczycielem prywatny szpital, gdzie moglismy spac w jedym pokoju, bo nie wiem ile Arek lezalby na podlodze zanim ktos by go znalaz... Ciesze sie tez, ze dzieki wspanialemu personelowi, caly czwartek moglam przy nim byc. Był to ostatni dzien kiedy mielismy jeszcze jakas namiastke swiadomego kontaktu. Arek wprawdzie w jakims amoku staral sie caly czas zerwac z siebie krepujace go urzadzenia oraz bezustannie probowal ruszyc bezwladna juz prawa reka oraz noga. Ledwo tlumilam lzy patrzac na ten beznadziejny mozol i na to ogromne cierpienie. Gdzies do niego docieralo, ze cos jest nie tak. Wiedzial, ze cos nie dziala i walczyl
ze wszystkich sil, co chwila odplywajac z wywroconymi bialkami, by po chwili powrocic i z podwojana sila ponownie podejmowac te same proby.
Jednoczesnie piekne bylo to, ze w calej tej nieswiadomosci, miał swiadomosc mojej obecnosci. Slyszal mnie, i gdy prosilam, żeby podal mi reke, rezygnowal na chwile z tej okropnej szarpaniny i splatal palce swojej dloni z moimi, przez co udawalo mi sie go na chwile uspokoic. Resztkami sil, zdolal jeszcze podniesc raz ramie, by wplesc swoje palce w moje wlosy. Wiedzial, ze ja tam jestem.
W pewnym momencie, gdy na moja prosbe znow podal mi dlon, powiedzialam - „ciesze się, ze mnie slyszysz”. Odwrocil gwaltownie glowe w moja strone i na ulamek sekundy z bezgranicznie pustych oczu rozwiala sie mgla i prosto w moje oczy po raz ostatni wejrzaly przytomne, pelne milosci i uwagi oczy Arka.
W nocy z czwartku na piątek, po jednym dniu walki na intensywnej terapii, Arek przestal oddychac i zapadl w spiaczke. Poczatkowo czesciowo farmakologiczna - czesciowo neurologiczna.
Tak naprawde, Arek wybral się juz na tamten swiat. Wykonal ten odwazny skok, i jedynie dzieki cudom techniki, jeszcze zyje. Podtrzymywany na respiratorze, ktory za niego oddycha, pompowany na dopaminie, zeby sercu sie jeszcze chcialo bic, nawadniany kroplowka i karmiony sada wprowadzona przez nos do zoladka.
Nie musze pisac w jakim bylam oslupieniu gdy przyszlam rano i zastalam go w spiaczce, na respiratorze, juz zupelnie odjechanego. O tysiace mil switlnych oddalonego od mnie. Dowiedzialam sie ze szanse, na to ze dozyje kolejnego dnia wynosza 20%. Nie pozostalo mi nic innego, niz wierzac w to, ze nadal mnie slyszy, pomoc mu w jego samotnej wedrowce, na tyle na ile tylko moglam i na ile umialam.
Usiadlam wiec na lozku, wzielam go za reke, druga dlon polozylam na sercu i powiedzialam, żeby walczyl, jezeli ma sily i chec by tu wrocic. A jezeli nie, to zeby sie o nic nie martwil. Ze przyrzekam mu, ze nie zostawi tu zadych niezmknietych, niezalatwionych spraw. Ze wszytskim sie zajme, ze splace wszytskie jego dlugi wbec ludzi - zarowno te materialne jak i karmiczne. Ze biore wszystko na siebie, a kiedys, w Niebie sie rozliczymy. Mowilam mu
takze, żeby sie nie bal i kroczyl smialo w strone swiatla, bo juz niejeden przed nim ta droge przeszedl, i ze czekaja tam na niego piekne duchy.
Jednoczesnie zachecalam go goraco by, jeseli tylko znajdzie w sobie wystarczajace moce, to zeby sie trzymal i wrocil. Prosilam go jedynie, zeby nie utknal jedna noga w jednym, a druga, w drugim swiecie - pozostajac latami w spiaczce. Goraco zachecalam go tez, zeby sprobowal przetrzymac ten krytyczny 3ci dzien, bo potem wedlug slow lekarzy, bedzie juz tylko z gorki.
Neurochirurg powiedzial mi, ze jest szansa operacji polegajaca na tym, ze wycina sie ogromny otwor w czaszce, wycieta kosc zaszywa się przy kosci udowej, tak aby nie obumarla, a nastepnie mozg wychodzi na zewnatrz przez ten otwor i „oddycha”, dzieki czemu mozna zniwelowac ogromne cisnienie jakie w nim powstaje na skutek owodnienia. Potem lezy sie z otwarta czaszka pare miesecy, a potem wszystko wraca do normy.
Coz za przewrotnosc losu! Jeszcze 4 dni temu walczylam o szpital w Izmirze, zeby tylko uniknac trepanacji, a teraz zaczelam sie modic, zeby wyciecie otworu na pol glowy bylo mozliwe! Jakze mierny byl mój smutek, ze Arek przez rok nie wsiadzie na rower, w obliczu tego, ze teraz modle sie, żeby chociaz mrugnal powieka!
O losie! Cale zycie sie uczymy!
Dzis mija już czwarta doba, ale okazuje się, ze dla Arka nie ma to juz znaczenia. Bo w jego obecnym stanie nie ma juz dni krytycznych. Dniem krytycznym jest każdy kolejny, a jego szanse spadaja coraz bardziej. Z godziny na godzine, z minuty na minute...Wspomniana wyzej operacja jest niemozliwa bo Arek jest w stanie najglebszej spiaczki neurologicznej. Dzis dowiedzialam sie również, ze juz 70% kory mozgowej prawej polkuli obumarlo. Z powodu problemow jezykowych, ze slabo mowicaymi po angielsku Turkami, nie wiem czy te zmiany sa w jakimkolwiek stopniu odwracalne, ale poczulam dzis totalna beznadzieje tej sytuacji.
Spytalam lekarki na co wlasciwie czekamy??? Stwierdzila, ze zrenice jeszcze jako jedyna czesc ciala reaguja, wiec mozg zyje. No tak...zyje................................................................................................
Naprawde nie wiem, na co teraz czekamy, bo zdaje się, ze medycyna juz nic nie moze zrobic a Arek moze w najlepszym wypadku pozostac warzywem.
Nie da sie opisac tego co czuje. Nie da sie opisac strachu, ktory mnie obezwladnia. Sama w calej tej okropnej stuacji, w jakims totalnym letargu emocjonalmym. Wszysto plynie jakby za szyba. Na zewnatrz dzielna, waleczna lwica, wewnatrz mala wystraszona i zagubiona drobinka. Najgorsze byly powroty do pustego pokoju, gdzie jeszcze przed chwila lezelismy trzymajac się za rece, snujac wspolne plany. Rozwalajaca, przerazliwa, samotnosc!
Na szczescie poza Rafalem, wczoraj w nocy dotarly tu wszystkie 3 siostry Arka. Wreszcie poczulam, ze cos sie dopelnilo, ze wreszcie jest jakos tak, jak mialo byc.
Dla dziewczyn bylo to niezwykle trudne, poniewaz 7 miesiecy temu, zegnaly w Polsce tryskajacego energia brata, ktory w pelnym zdrowiu, ruszal na rowerowy podboj swiata. Teraz mialy zastac go w zupelnie odmiennym stanie. Żeby im jakos w tej trudnej chwili pomoc, zaproponowalam, ze wejde z kazda z nich osobno i zostane, jeżeli będzie taka potrzeba. Po kolei wprowadzalam kazda z siostr do sali ale okazalo się, ze moja obecnosc była calkowicie zbedna ponieważ kazda z nich momentalnie ogarnial przy Arku jakis niesamowity spokoj. Nie bylo zadnych lez, zadnych lamentow a jdynie pelna milosci obecnosc.
Jakos wszyscy czujemy, ze Arek nas slyszy i wszyscy mamy to niezwykle uczucie, ze
nie tylko my mu dodajemy sily ale i on nam.

I tak sie wlasnie wszystko dziwnie potoczylo... Jeszcze niedawno zbieralam laury za to, ze niby Arkowi uratowalam zycie, wzywajac karetke na gorska polane. Niektorzy twierdzili, ze jestem jego aniolem, ze tak sie nim pieknie opiekuje. Ja jego...? Chyba raczej on jest
moim aniolem, ktory stanal na mej drodze, by dac mi krotka lekcje o milosci, przyjazni, cierpieniu, rozstaniu i umieraniu. Jestem mu niezwykle wdzieczna za wszystkie wspaniale chwile, ktore przeżyliśmy razem podczas naszej rowerowej eskapady. Za cale dobro, cieplo, szczerosc i wsparcie oraz za to, ze moge teraz przy nim być i pobierac choc tak bolesna, to niezwykle wartosciowa lekcje.
Jestem tez niezwykle wdzieczna personelowi szpitala za wyjatkowy sposób w jaki mnie traktuja. Za to, ze wciaz moge mieszkac w pokoju, który wczesniej dzielilismy z Arkiem. Ze codziennie przynosza mi do pokoju 3 posilki, ze wszyscy witaja mnie za kazdym razem z usmiechem, nawet jak po raz kolejny wlamuje sie nieproszona na intensywna terapie. Za to,
ze nie ma dnia, zeby nie przyszedl ktos do mnie do pokoju, i nie spytal się zagladajc mi szczerze w oczy, jak sie mam i czy czegos mi nie potrzeba. Za to wreszcie, ze mimo, iż zawod jaki wykonuja znieczula, to wobec mnie i Arka nie stracili ludzkiej twarzy. Jestem im wszystkim niezwykle wdzieczna za to, jak sie Arkiem opiekuja i za to, ze lamiac wszelkie procedury pozwalaja mi przebywac na oddziale wlasciwie ile tylko zapragne, ostatnio nie wypraszajac mnie nawet gdy na lozku obok konal inny wspoltowarzysz niedoli. Piekne jest tez to, ze wyjatek ten objal takze siostry Arka, ktore moga z nim byc w tych
waznych, byc moze ostatnich, chwilach.
Dostalam takze obietnice, ze jesli Arek bedzie juz ostatecznie wybieral sie na druga strone, zadzwonia po mnie i jezeli nie bedzie jakiejs agresywnej akcji - reanimacji - bede mogla towarzyszyc mu w ostatniej w tym wymiarze podrozy. Jestem chyba gotowa.
Och Boze, kto by przypuszczal, ze tak szybko przyjdzie mi się zwiazac z kims na zycie i na smierc....

Moje zycie zatrzymalo sie.
Unosze sie w prozni, nie wiedzac co przyniesie nastepna minuta. Mam jeszcze taka mysl - co bedzie jeżeli Arkowi nie uda sie przejsc zdecydowanie na ktorys ze swiatow i pozostanie tutaj w spiaczce, bez mozliwosci, w tym stanie w jakim jest, transportu do Polski? Wiem tylko tyle, ze na pewno go tu tak samego nie zostawie, tysiace kilometrow od domu, od rodziny, w obcym kraju, byc moze slyszacego i swiadomego tego co sie wokol niego dzieje...? Przyrzeklam mu, ze jesli tak sie zdarzy, będę szukac pracy i zostane w Izmirze, tak dlugo, jak dlugo on tu bedzie.
Jedno jest pewne, jakkolwiek sie sprawy nie potocza - Arek nie zmarnowl tych ostatnich 7miu miesiecy zycia. Ruszyl 22 marca z Polski i przejechawszy 14 krajow i ponad 9 tys kilometrow dotarl az tu. Grajc na ulicy na gitarze, spiewajac, weselac sie kazdym beztroskim dniem i kazda noca przespana w namiocie pod milionem gwiazd, bral i dawal ludziom ogrom radosci i energii. Tak wlasnie nalezy chyba zyc - wykorzystujac kazda chwile na maksa, bo nie wiemy kiedy przyjedzie na nas czas.
Tą niby tak oczywista, a jednoczesnie jakze trudna dla wiekszosci do zrealizowania maksmą, koncze ta dluga, aczkolwek bardzo wazna dla mnie relacje.
Na koniec chcialam prosic Was jeszcze o jedno. Tam gdzie zdawaloby sie, ze sily ludzkie juz nie podolaja, jest jeszcze Gora, ktora czuwa. Arka Aniol Stroz jakos sie zagapil ale wierze, ze wspolna mysla, modlitwa, dobra intencja mozemy bardzo Arkowi pomoc. Prosze wiec Was wszystkich, zebyscie poswiecili chwile i podeslali mu troche energii prosto z serca. Napewno taka zmasowana energie poczuje!
Dzieki Wam wszystkim!

Adelka



Advertisement



5th March 2010

Siedzę tu od kilku godzin i nie mogę wyjść z podziwu Twojej osoby, którą tak bardzo polubiłam rok temu w Łebie na głodówce, pamiętasz? To ja Majka. Tęskno mi do Ciebie strasznie. Modłę się za Arka i o to abyś miała siły podołać temu wszystkiemu co się wydarzyło. Dłuższą wiadomość napiszę Ci na nk, więc jeśli byś mogła odwiedź naszą klasę i odpowiedz mi. Buziaki, maya;*

Tot: 0.077s; Tpl: 0.015s; cc: 11; qc: 28; dbt: 0.0411s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.1mb