coś o corazon


Advertisement
South America
December 2nd 2009
Published: December 2nd 2009
Edit Blog Post

Misiek poprosił mnie o napisanie krótkiej notki dalszych losów w Ameryce Południowej.
Podobno wyrywacie mu włosy :D
Nie chciałabym pozbawiać was tej przyjemności, dlatego róbcie, co swoje i zerknijcie na mój tekst.

Wiec wracam do dnia, kiedy nasze drogi się rozchodzą. Piękny, słoneczny dzień w mieścinie Samaipata. postanowiłam zaprosić stolarza z hotelu, imieniem Freddy i clowna Petera na pożegnalny koktajl w restauracji „szalona krowa „.. Freddy postanowił zaopiekować się mną do samego końca, czekał aż 5 godzin na autobus Tam tez poznaje Rotta z Nowej Zelandii, który czeka na autobus do Sucre od 2 dni. Umawiamy się ze pojadę tam dziś wieczorem z nim i Mattem ze Szwajcarii. Poznaje Anne z Anglii i od tej pory najbliższy tydzień spędzamy razem w Sucre. Mieliśmy mnóstwo szczęścia znajdując tani nocleg i świętując z Boliwijczykami 200-tna rocznice niepodległości. Wtedy zdecydowanie byłam we właściwym miejscu o właściwym czasie. Wspaniałe dni wypełnione po brzegi tańcem, zabawą, paradami, teatrem, pochodami i lukrowanymi jabłkami na patyku. A przede wszystkim - cudowny market i świeżo wyciskane soki …Mamma mia . Dodatkowo obowiązkowy punkt - targ w Tarabuco. Z daleka śmierdzi turystycznością, ale jeśli zejdziecie z rynku głównego i oddalicie się na obrzeża miasteczka napotkacie ciekawe zjawiska.
Moi towarzysze woleli utarte ścieżki wiec, aby zrobić zdjęcia całującym się osłom ….musiałam chodzić sama. Tam spotkałam znajomego z Samaipata i to nie po raz ostatni podczas tej podróży.

Anne rozpoczęła półroczny wolontariat, Rott i Matt zaczęli odwiedzać droższe bary i kluby. Wiec tydzień później rano poczułam nieodpartą chęć samotnej podróży po Boliwii. Spakowałam plecak, napisałam krotki list wsuwając go pod drzwi chłopaków i w rytmie wschodzącego słońca ruszyłam na dworzec autobusowy. Kupiłam bilet na najbliższy bus do Potosi. Czułam się wspaniale, gdyż w autobusie nie było żadnego turysty. Nieśmiało wyciągnęłam aparat fotograficzny i zaczęłam robić zdjęcia. Indianinowi, który uśmiechał się do mnie, mężczyźnie, który sprzedawał książkę „manual de edicion „ dla niepiśmiennych ludzi, kobiecie sprzedającej gotowane jajka na „parkingu”, chłopcu, który ścigał się z autobusem i czułej matce z maleństwem na plecach.
Sama, tylko wśród lokalnych osób. To jedno z moich najpiękniejszych wspomnień tej podróży. Czas spędzony w Potosi był momentem ciszy, spokojnego wypełniania sobie czasu. Nie poszukiwałam nowych wrażeń, nowych osób. Sami przychodzili. Dziwne dni zatoczone leniwym kołkiem.

Zmobilizowałam się do złapania busa z tabliczka Uyuni i zapakowaniu przeciążonego plecaka na dach busa. Tam po zakupie 4 dniowej wycieczki okazało się ze karta Visa nie działa w jedynym banku Uyuni.
Jak to jest zostać samej kilkanaście tysięcy km od domu, przy pustyni solnej z podstawowa znajomością hiszpańskiego, zablokowanym kontem bankowym i 2 dolarami w kieszeni?
Nieciekawie. Wiec wycieczka, jaką wykupiłam wcześniej kończyła się w San Pedro de Atacama w Chile. Moją ostatnią szansą jest tamtejszy bank. W mojej grupie były 2 Angielki i 3 Szwedów. Oj, trudno o bardziej nudne towarzystwo! Jakby tego było mało, okazało się ze nikt nie mówi nawet najprościej zbudowanych zdań po hiszpańsku wiec przyszło mi robić za tłumacza miedzy nimi a kierowcą.

Marze o tym, aby Boliwia nigdy się nie zmieniła, aby podróż do sąsiedniego miasta oznaczała zakurzony plecak i wytrzęsione ciało, aby kobiety na targu nie wciskały na siłę swoich produktów, aby mężczyźni byli gentelmanami dla każdej podróżniczki, aby dzieci cieszyły się wolności na tej ogromnej przestrzeni piękna , aby powstawało jak najmniej europejskich restauracji wypierających niezastąpione boliwijskie kurczaki.

Wylądowałam w Chile. Cała odprawa celna odbywa się jeszcze na pustyni. W drewnianej chatce siedzi kilku celników, okazuje się bilecik z Uyuni ( takie wymeldowanie z Boliwii) a potem pozostaje siąść w minibusie. Okazało się ze agencja nie dała mi biletu na przejazd do Chile. Mogłam zostać sama z celnikami w Boliwii, bo przecież nie miałam żadnych pieniędzy. Na szczęście kierowca dał się ubłagać, zaczęłam lamentować ze ja tu sama, bez kasy, co jak pocznę... Oh senior …. itp. Odpowiedział tylko: „ Oh, mujer „. Udało sie !

To ze Chile kreuje się na Niemców w Ameryce, słyszałam wiele razy. Ale co innego słyszeć a co innego widzieć. Nie jest tez tajemnica ze wielu rodowitych Niemców emigruje tutaj i zakłada firmy, hotele itp. przy tym mieszając w głowie niejednej Chilijce. Moja najlepsza koleżanka była owocem takiego rozbitego związku. Połowę życia spędziła w Chile, połowę w Niemczech i do dzisiaj trudno jej określić swoją tożsamość. Ale wracając do tematu. Pierwszym zwiastunem ze opuściłeś Boliwie są idealne, asfaltowe drogi. Chciałam tu zaznaczyć, że uwielbiam boliwijskie ścieżki i serce mnie bolało jak widziałam maszyny drogowe psujące całą atmosferę. Tak bardzo przyzwyczaiłam się do tego ze prosty asfalt wydał się czymś nienaturalnym.
Z celnikami chilijskimi nie jest tak prosto. Trzeba się pozbyć wszystkich owoców, warzyw i szczególnie liści koki. Amerykanin, stojący obok mnie w rzędzie z otwartymi plecakami, w ostatniej chwili przypomniał sobie o liściach w kieszeni. Zakryłam go stając bokiem a on w tym czasie przeżuł je i połknął w całości.
Potem on mi pomógł i szukał bankomatu w San Pedro de Atacama. Niestety w sobotnie popołudnie brakło pieniędzy i jedyne, co mogłam zrobić to zapakować się do busu Santiago. Na pustyni Atacama spędziłam tylko jedna noc. Gdzieś znaleźliśmy raj wypełniony hippisami. Niewiele z tego pamiętam. A księżyc był taki duży …
W drodze do stolicy …tak tak …moją Panamericaną …autostopem…całe dwa dni ściskałam dłoń zdezorientowanego Amerykanina.
Santiago to dziwne miejsce. Ładne i brzydkie, drogie i tanie, gościnne i odrzucające, wyluzowane i sztywne. Dlatego, mimo ze byłam tam prawie tydzień nie umiałam wyrobić sobie nawet jednej opinii. Jedyne, co zapamiętam na zawsze to zapach i smak karmelowych, prażonych orzeszków sprzedawanych na każdym rogu.
Chilijczycy nie mogli mnie rozumieć. W porównaniu z Boliwijczykami, oni tez nadzwyczaj dużo bulgotali. Zawitałam do Polskiej Ambasady, przywitać się, podpytać czy mogą pomoc mi z bankowymi sprawami i dziwne działająca karta Visa. Po prostu potrzebowałam małej przysługi, bo sama nie mogłam połączyć się centralą karty. Liczyłam, że tutaj na końcu świata ktoś będzie przychylny dla rodaczki. Nie dość ze potraktowali mnie bardzo przedmiotowo to jedyne, co zapytali; „ a może chce pani glosować w niedziele, bo mamy w UE wybory do parlamentu „.
Zarzuciłam im ze ostatnia rzeczą, jaka mnie interesuje to wybory pacanów, gdy jestem głodna, brudna, tysiące km od domu i proszę tylko o pomoc w odblokowaniu konta. I wyszłam.

Luke i Mirana pomogli mi dogadać się z uprzejmą kobietą w banku i po kilku etapach karta znowu działała.
Z Chile miło wspominam pobyt w Puerto Montt i okolicy . W tamtych regionach moją towarzyszką deszczowych wieczorow w knajpach była tajemnicza brazylijka. I miała Cachace... 😊

Nie ma nic lepszego niż samotna podróż po Argentynie.
Można by poematy pisać o testosteronie w tym regionie nasyconym szczypta tanga, pracą gaucho i artystycznym okiem. Potrafią się ruszać, nie podpierają stolika, taboretu czy ściany. Powiem krotko: jeśli można na kuli ziemskiej napisać „raj dla kobiet” to bez wątpienia będzie to na Argentynie.

Mężczyźni są zagorzałymi fanami piłki nożnej. Nikt i nic nie jest w stanie odwrócić ich uwagi w czasie meczu. Kiedyś weszłam do pubu i przez przypadek usiadłam na najlepszym miejscu do oglądania. Cały czas wypatrywali, kiedy wstanę i odejdę. W czasie gry nikt nie rozmawiają ( nienormalna cisza ) tylko jednogłośnie wznoszą „ OOOch” , „AAACH” i „UUU” . A jaka boleść była jak przegrali z Ekwadorem 2:0. !

Jezyk argentynski to znaczy połamany hiszpanski z włoskim akcentem. I jesli kiedykolwiek musiałabym porównac argentyńczykow do Europy to było by to pomiedzy hiszpanami a włochami . Bardzo ciekawy narod .

Zacznijmy od pierwszego miasteczka” mini Szwajcarii” - Bariloche. Właśnie rozpoczynał się sezon zimowy. Cały ten nastrój przypominał mi chwile spędzone w Alpach. Mnóstwo turystów, hoteli, kasyn, restauracji ( nawet z fondue) i lekko znudzona tą europejskością, dzięki klubowi podróżników, poznałam uroczego tubylca. Antonio i jego znajomi pokazali mi miejsca nieznane turystom zaczynając od podziemnego pubu do skalistego wybrzeża z jeziorem w środku lasu gdzie śmieszny księżyc nadał różne kształty ….
Bardzo dobrze poznałam Buenos Aires i Cordobę.

W Cordobie bywałam tylko u mojej znajomej z Chile, najbardziej imprezowej osoby, jaką kiedykolwiek spotkałam. A ponieważ to miasto jest typowo studenckie w takim to kręgu spędzałam czas.
Wjeżdżając do Argentyny musiałam przestawić swój zegarek o dobre kilka godzin. Rzeczą naturalna jest obiad o północy, klub otwierany dopiero po godzinie 2, śniadanie popołudniu.
Tuż obok Cordoby przyszło mi mieszkać w sąsiedztwie z prawdziwymi gaucho, czyli argentyńskimi kowbojami. To trzeba zobaczyc . Nie opisac.
Zahaczyłam tez o miejsce narodzin Ernesto Ghe Guevary, szwajcarska wioske w Andach itp.

W BsAs nie wylądowałam sama ale przez kilka minut szukałam metra podczas gdy znajomi przapakowywali rzeczy . Rzecz dzieje sie w środku dnia . Grupka czterech mężczyzn zastawia mi droge i mowią ze mam plecak brudny od ketchupu i że mam go zdjąc to oni mi pomogą oczyścić. Na szczeście kilka dni wczesniej w gazecie przeczytałam ze backpackerzy w stolicy są napadani i okadani z plecakow. Dotknełam ręką plecaka i rzeczywiscie był obsamrowany czyms czerwonym. Złodzieje nie dawali za wygrana i siła probowali mi go ściągnac z pleców. Nikt nawet nie zwrocił uwagi jak to robią. Pozbyłam sie ich robiąc najlepsze co mozna było w takiej sytuacji czyli przeraźliwie krzyczeć. Zdezorientowani znikneli w tłumie przechodniów.

Co jeszcze robiłam w BsAs ? Codziennie bywałam w dzielnicy La Boca ucząc sie tanga i rozważajac byt ludzki za pomocą sztuki . Ileż magii w tych dniach doświadczyłam. Miłosć ,zaciekawiona tą sytuacja , zapukala to moich drzwi 😊

Chciałam zaznaczyć ze nigdy nie spotkałam się z takim serwisem autokarowym jak w Chile i Argentynie. Wygodne, czyste autobusy. Przy długich trasach każdy pasażer dostaje poduszkę i koc. Nawet o tym nie wiesz to pilot przychodzi i delikatnie cię okrywa…He He. Dodatkowo w zależności od ilości godzin dostajesz 1-3 posiłki na pokładzie w cenie ( taniego! ) biletu .
Cieszę się, że miałam okazje poruszać się różnymi środkami, poznawać skrajna biedę i zadufane bogactwo w 4 krajach Ameryki Południowej. Całą wyprawę przetrwałam bez chorób, zatruć, „tylko raz” napadnięta.
Straciłam tylko pieniądze. Chłopak, który mnie odprowadzał, został ciężko pobity.
Na bilet powrotny zarobiłam tańcząc z partnerem tango na ulicy.
Tysiące magicznych sytuacji, ludzi i miejsc tutaj nie zostało wspomnianych.

Od momentu rozstania z Misiek nie spotkałam żadnych Polaków ( prócz tej kobiety w ambasadzie ) . Albo ich nie było, albo (co bardziej prawdopodobne) wcale ich nie szukałam. Dla odmiany gadałam po angielsku i z coraz większą przyjemnością i śmiałością używałam hiszpańskiego.
Może, dlatego teraz tak bardzo brakuje mi „seniorita „ i „amiga”

Potem swój czas zaczęłam odmierzać na szwajcarskim zegarku. Wałęsałam się pomiędzy Zurychem, Londynem i Polską. Białą flagę podniosłam kilkanaście dni temu.
Wzorując się na Miśku, pozwolę sobie na rezerwacje intymnych spraw tylko dla wybranych.

W tym roku udało się odwiedzić tez innym skrawek ziemi czasie 6 tygodniowej podróży autostopem.
Równie mocno jak Amerykę Płd. polecam penetrowanie Kaukazu z Gruzja i Armenia w tle tzn. toasty tomady; gruzińskie tance; pyszne chaczapuri i jeszcze lepsza sowiecką lemoniadę; noclegi na polu arbuzowym w okolicach Araratu; zdobycie lodowca Kazbeku; kąpiel w jeziorze Sewan; odkrywanie historii w monumentalnych miasteczkach jaskiniowych, zachwyt budownictwem sakralnym z V w.; Poranną wędrówka po magicznym Tbilisi, śpiew muezzina nad międzykontynentalnym mostem bosforskim; rozkochiwanie ormiańskich mafiosów; łapanie dźwigów na stopa; podróż drogą wojenną z szalonym mnichem i ćwiczenia samoobrony na tureckich kierowcach.
Tam możecie odnaleźć kawałek mojego serca!

A teraz możecie mnie spotkać w Ambasadzie Kanady. Bilet zabukowałam na luty. Zaczynam to, co miałam rozpocząć w tym roku. Dałam sobie 5 lat.
Wizę zdobyłam na całe 6 miesięcy.
USA tez zobaczę, chodźmy trzeba było wjechać tam pod maską tira.
Welcome Panamericana!




Advertisement



Tot: 0.059s; Tpl: 0.011s; cc: 5; qc: 43; dbt: 0.0289s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.1mb