Advertisement
Published: October 15th 2011
Edit Blog Post
Piękny rześki wiosenny dzień na Ziemi Ognistej. Kwitną bazie. Dzieciaki biegają w t-shirtach. Ja pierwszy raz w życiu jestem dumną posiadaczka górskich butów i odpowiednich warstw termalnych - takiej ocieplajacej, przeciwwiatrowej i mam nawet ciepła narciarską bieliznę. Jeszcze tylko po jeansach poznać, ze nie zarabiam na życie wspinaczka górską. Te jeansy jednak stanowią tez element normalności, bo Ushuaia to w końcu miasto, co prawda otoczone górami, ale ma ulice, światła dla pieszych, szkoły i inne takie cywilizacyjne nowalijki. Zblizajac sie do miasta, to jakieś pól godziny spaceru od hotelu, sciagamy z siebie kolejne termo warstwy. Idziemy prosto nad wodę, gdzie maja swoją siedzibę wszystkie agencje turystyczne, pytać czy może jednak są już pingwiny i będziemy mogli je zobaczyć. Pani w hotelu twierdziła, ze jeszcze nie ma i ze są zasadniczo tylko dwie rzeczy, ktore tu można robić - akurat miała ich ulotki... Okazalo sie, ze pingwiny na nas już czekają. Może nie ma ich tyle, co w grudniu, ale kilka uda nam sie zobaczyć. Obok była budka ludzi, co od 30 lat, zaglowka organizują rejsy po kanale Beagle i okolicznych wyspach. Zalapalismy sie na rejs o 14.30. Ostatniego dnia planujemy hike w parku narodowym.
Czas do 14.00 zabijalismy wloczac sie
po mieście, jego głównej arterii San Martin, podziwiajac sklepy sportowe i z pamiątkami, bo nie wiedzieć czemu takie głównie tam są i kurczaki rozpiete na grillu niczym suszace sie pranie. Pogoda była zupełnie nieprzewidywalna, niby całkiem ciepło, ale ze słonecznego nieba spadały krople deszczu. Nie pomagało tez patrzenie na lokalanych, zeby zorientować sie, co oni o tym myślą, bo jedni mieli na sobie sandaly, inni górskie buty, jeszcze inni puchowki, a inni tylko t-shirty. Tak trochę jak w pierwsze ciepłe dni u nas, gdy każdy strojem stara sie przekonać samego siebie, ze już jest wiosna.
Wyruszylismy na żaglówce przy słonecznym niebie i spokojnym morzu. Nauczona jednak traumatycznym doświadczeniem z Islandii, gdzie z podobnych warunków w ułamek sekundy zrobiła sie zawierucha, ktora spowodowała, ze caly rejs podrozowalam od stop do głów przemoczona, ubralam sie od razu w gustowne pomarańczowe sztormiaki. Na naszej łódce było 10 osób, wąsaty kapitan i wesoły przewodnik Mariano. Kapitan był pionierem w odkrywaniu uroków Wyspy H, nazwanej tak z powodu swojego kształtu, ktory podobno przypomina literę...H, dzięki czemu teraz cieszy sie tytułem jej 'kuratora srodowiskowego'. W praktyce oznacza to, że nikt inny nie może na tę wyspę zabierać wycieczek, dzięki czemu jest czyściutka i pełna ciekawej
roslinnosci. Bywa na niej maksimum 20 osób dziennie, podczas gdy na innych dziennie ląduje ich w sezonie nawet pół tysiąca. Podziwiajac Chile po drugiej stronie lodwatego kanału Beagle (temperatura wody 4 stopnie, w lecie wzrasta o 100%), osniezone szczyty wkoło, szybujace nad nami ptaki, dopłynęlismy do wyspy kormoranow i lwów morskich. Kormorany obkakały wyspę do tego stopnia, ze jest całkowicie biała. Nie przeszkadza to jednak lwom morskim, ktore spokojnie wyleguja sie na nagrzanych słońcem kamieniach. Kapitan tłumaczy nam, ze lew należy do rodziny 'otarido', co dzięki Wikipedii udaje mi sie przetłumaczyć na 'uchatkowate'. Uchatkowate, bo maja małe uszka i nie są fokami - foki zasadniczo używają płetw z przodu i ogona do pływania, a uchatkowate mogą poruszać sie po lądzie dzięki czterem konczynom. A wodzie tez niezłe sobie radzą, nurkujac na 300 metrów. Dodam jeszcze, ze ich ciąża trwa 12 miesięcy, a mleko nie zawiera laktozy, za to dużo tłuszczu.
Po drodze na wyspe H Mariano wspomina, ze prognoza przewidywala silny wiatr i chic jeszcze go nie czuc, to nie wiadomo, co nas w podróży zaskoczy. Gdy docieramy na wyspę, zaczyna sie chmurzyc, ale my pochłonięci jesteśmy oglądaniem górskiej roslinnosci, ktora przyjęła sie tam ze względu na paskudny wiatr
i brak gleby, ptaków i ewentualnie chowaniem sie przed wichrem w miejscach przed wiekami wykorzystywanych przez plemię Yamana. To jest absolutnie fascynująca historia i mam nadzieje, ze uda nam sie dowiedzieć o nich wiecej. Było to najbardziej na południe wysuniete plemię, ktore oczywiście wyniszczyli przybysze z Europy - zarazili chorobami, zabrali pożywienie, zamordowali. Stalo sie to tak szybko, ze nie udalo sie dokladnie opisac i zwyczajow i jezyka. Dziś w Chile żyje ostatnia kobieta Yamana, ale osierocona jako dziecko, była w stanie przekazać tylko skrawki swojego języka. Niesamowite jest to, ze wtym paskudnym klimacie oni żyli całkiem nadzy. Poruszali sie na małych barkach, na których non-stop palił sie ogień. Stad podobno właśnie wzięła sie nazwa Ziemia Ognista, bo Europejczycy z morza widzieli te ogniska. Ciało smarowali tłuszczem, spali w kucki, zmniejszając powierzchnie parowania. Dziennie zjadali nawet 8 tysięcy kalorii, wiec obrosnieci byli tluszczykiem, a temperatura ich ciała normalnie wynosiła podobno ok. 38 stopni.
Gdy wychodzimy zza skał, gdzie przed wiatrem chronili sie Yamana, robi sie naprawdę chłodno, a Mariano przyspiesza kroku. Pokazuje nam kłębiace sie nad woda białe tumany. To wiatr.
Z powrotem na żaglówce wypijamy ciepla herbatke, likier z dukce de leche, jemy ciastka z dulce de
leche i znów ubieramy sie w sztromiaki. Nie mam pojecia o zeglowaniu, wiec postanawiam szczelnie sie ubrać, usiąść na pokładzie i podziwiać widoki, jednocześnie, ze wąsaty kapitan wie, co robi. Rozkładają duży zagiel. Dwie Brazylijki, ktore wyglądają, jakby w Patagonii znalazły sie przypadkowo, myląc samolot z tym do Punta del Este, siadają na dziobie (z przodu to dziub, nie rufa, prawda?) i działając niczym gąbki zbierają na siebie całą ochlapujaca statek wodę. Droga, ktora przy spokojńym morzu wydawała nam sie krótka, teraz zaczyna sie dluzyc. Powtarzam, nie mam pojęcia o zeglowaniu, ale jak na falach zbierają sie białe koltuny, a stateczek pochylony jest tak, ze burta znajduje sie 3 cm od wody, cos mi mowi, ze jest extreme. Na szczęście Brazylijki w dalszym ciagu biorą na japę całą wodę i największe fale, mnie tylko podmakają leciutko spodnie, ale udaje mi sie zachować spokój, spowodowany głęboką świadomością,ze nic, ale to absolutnie nic nie mogę zrobić. Najlepiej pozostać w hibernacji i podziwiać widoki, 80 km od przylądka Horn. Gdy już dopłynęlismy, spytałam Mariano, czy to aby na pewno byla standardowa przejazdzka, czy tez wiatr byl faktycznie silny. Miał ciut niewyraźną minę, ale po chwili odpowiedział, ze tu silny wiatr jest standardem.
Dogadując kwestie naszej wycieczki, wdalam sie w dyskusje z panią, ktora nagle przypomniała sobie, ze obiecała komuś kraba i musi zaraz jechać po niego do domu. Niewiele myśląc, poprosiłam, zeby dla nas tez przywiozła. Gdy zeszlismy wiec z łódki, czekało na nas pól kilo kraba. Teraz leży w mini barze w pokoju i czeka, aż weczorem zjemy go z cytrynką. To będzie pewnie jeszcze wymagało negocjacji, zeby ktoś go nam podgrzal, ale mam nadzieje, ze to sie uda. Kraby bowiem tutejsze, zwane centolla, to instytucja sama w sobie. Rozpiętość ich macek może dochodzić do metra, a w korpusie jest 300g mięsa.
Wieczorem, wracając z miasta w ulewnym deszczu, weszliśmy do spozywczaka. W telewizji leciala akurat lokalna odmiana tańca z gwiazdami. Przykleilismy sie do ekranu, bo to był najprawdziwszy strip-dance w publicznej telewizji, przed 23.00. W układzie, który widzieliśmy państwo na wzajem pozbawiali sie odzieży. Skonczylo sie tym, ze pani na lewo i prawo machała biustem, a na koniec oblala sie mlekiem, przy czym ściągnęła panu majtki i oboje wylądowali w wannie pełnej piany. Ot, latynomerykańska fantazja.
Advertisement
Tot: 0.4s; Tpl: 0.011s; cc: 12; qc: 62; dbt: 0.1306s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.1mb