Advertisement
Published: November 5th 2010
Edit Blog Post
Gdy obudziłam się z porannego odrętwienia, okazało się, że możemy zanieść rzeczy na górę, ale już nie będzie czasu na drzemkę w łóżku, albo raczej wyrze. Znów obserwacja Terzaniego: postkomunistyczne łóżka są na środku wklęsłe, ciężko się na nich wyspać. W ogromnym hallu na piętrze, gdzie stoi pałacowa kanapka, wisi lustro w zdobionej ramie, podłoga jest z drewnianej mozaiki i do sufitu przyklejone są gipsowe balaski. Do tego cerata na stole, elektryczny olejowy kaloryfer i wieża Sony rocznik 1990, co wygląda jak kombajn.
W pokojach zimno, z tarasu widać zamglony ogród pełen winogron i drzew owocowych bez liści, ale za to obwieszonych gruszkami, kakami i lokalnymi żółtymi śliwkami: hurma. Nasza gospodyni nakrywa do śniadania: domowe racuchy, chleb typu ciabatta, pomidor i ogórek, biały ser na kształt bryndzo-oscypka, do tego konfitura z jeżyn i pyszne kandyzowane niewiadomoco.
Ruszamy w trasę. Nieprzytomni, wśród nieustepującej mgły i siąpiącego deszczu. Zmuszam się, żeby trzymać otwarte oczy, ale po chwili już wszyscy drzemiemy. Gdy na chwilę udaje mi się odzyskać przytomność, widzę, jak mijamy długie przydrożne wioski z rozpadającymi się domami, niektóre mają stare drewnianej werandy, inne prezentują nowoczesne albo może raczej współczesne werandy metalowe niepomalowane, inne są częściowo opuszczone, ale w niektórych oknach
wiszą firanki i świeci się światło. Nawet nasz dom z zewnątrz zupełnie nie wygląda na pałac a la allegro, jakim jest w środku. Może to celowy zabieg?
Zwiedzamy kościoły - pobiałkowane ściany, gdzieniegdzie przebijają freski. Białe mury wyświnione są sadzą. Przed każdym kościołem babcie sprzedają świeczki, więc wewnątrz słodko pachnie pszczelim woskiem. W jednym z kościołów pop każe nam ubrać spódnico-fartuchy do ziemi dla przyzwoitosci, choć i tak jesteśmy zakutane od stóp do głów.
Na obiad trafiamy do lokalnego bauera i jego rodziny: czwórka dzieci - w tym boski 8 miesięczny Dżordżi, czworo dorosłych i babcia. Stół na wstępie już suto zastawiony, niczym na porządnym podwarszawskim weselu: sałatka ziemniaczana, zimne kotlety mielone, sos, pieczywo i trzy rodzaje kieliszków: stakańczyki do białego wina, które tu nazywa się żółtym a ma kolor różowy, wysokie kieliszki do czerwonego wina, które tu nazywa sie czarnym i kielonki do 50% lokalnej wodki - czaczy. Potem wjeżdżają chaczapuri z serem, khinkali nadziewane mięsem i wieprzowe szaszłyki z grilla. Na koniec, zamiast miętowego opłatka - orzechy w winogronowym soku.
Siedzi z nami nasz kierowca i jeden pan domu. Jego żona, która mowi po angielsku siada obok, reszta pomaga w kuchni i przy grillu. Dzieci
plączą się, aż ktoś proponuje, żeby zaśpiewały, bo chodzą do szkoły muzycznej i ostatnio wygrały jakis konkurs piosenki we Włoszech: i mamy gruzińskie karaoke, i piosenkę z filmu Merry Poppins, czyli po lokalnemu Meri Popinsi (tę, gdzie śpiewa "Supercalifragilisticexpialidocious", więc śpiewam razem z nimi). Potem a capella nastarszy chłopiec intonuje piosenkę o swojej miłości do Tbilisi:
Nagle pan domu poważnieje. Wznosi stakańczyk i zaczyna wywód. Tamada. Tradycyjny gruziński toast wznoszony przez stołowego mistrza ceremonii, ale nie w stylu "Zdrowie pieknych pań" lub "Biegną konie po betonie", tylko na poważnie: za rodzinę, za przodków, za przyjaciół w Abhazji i Osetii, za przyjaźn, za przyszłe pokolenia, za nasz pobyt w Gruzji, za gospodarzy. Mężczyzni przy stole nie mogą wziąć kolejnego łyka wina bez kwiecistego toastu, możliwie wyposażonego w przypowiastkę bądź anegdotę. Uniesieni winem, umawiamy się z naszymi gospodarzami, że spotkamy się za tydzień w Tbilisi.
Mieliśmy biesiadę skończyc o 15, ale przeciągnęła się godzinę dłużej, więc na kolejny etap wycieczki jesteśmy spóźnieni. No i już opici gruzińskim winem, a tu 'wine tasting' przed nami. Wytwórnia Kindzmarauli produkuje rocznie 1.000.000 butelek wina. Próbujemy białych Rkatsiteli i Kisi, i czerwonego Saperavi. Na szczęście to degustacja, więc nie ma toastów i nie trzeba wypijać do dna. Wracając już prawie po ciemku, zwiedzamy ruiny zamku.
W naszym pałacu czeka kolacja i więcej lokalnego żółtego wina w dzanku (1litr wina = 2 kg winogron) - ja zostaję przy wodzie. W końcu może napić się i nasz kierowca, który cały dzień patrzył tylko, jak my pijemy. Rozluźniony, opowiada, jak kiedyś jeździł na kamazie z hurmą do Rosji - ale nadszedł czas, że przez Osetię się nie dało, przez Abhazję też nie, aż w końcu w Dagestanie, przez który chąc niechcąc musiał jechać, na stacji benzynowej podjechały dwa samochody, z których wysiedli panowie z karabinami, następnie kazali jemu opuścić kamaza i tyle widział swoją ciężarówkę. Policja dała mu certyfikat, że zostal napadnięty i już. Kamaza zmienił więc na marszrutkę, co początkowo było dobrym interesem, ale potem wzrosła konkurencja i przerzucił się na wożenie turystów.
Idziemy spać o 21 pod wszystkimi dostępnymi kołdrami i kocami, bo pałac nie ma centralnego ogrzewania.
***
Zainspirowani gruzińskim winem, zaczęliśmy układać limeryki:
Był Tamada w Telavi
Co miał dość miał Saperavi,
Ale kiedy na stole,
Postawili beaujolais,
Rzekł: tego żaden Gruzin nie strawi!
Advertisement
Tot: 0.079s; Tpl: 0.009s; cc: 10; qc: 29; dbt: 0.0474s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.1mb