Dzien 15


Advertisement
Cambodia's flag
Asia » Cambodia » South » Bokor Hill Station
October 14th 2007
Published: October 14th 2007
Edit Blog Post

Dzien 15. 14/10/2007

No i juz po wakacjach. Nie moglismy sie doczekac powrotu do PP i cieplego prysznica.

W piatek wieczorem w Bhodi Villa byli juz Tim, Mike i Jon, ktorzy przypedalowali z PP i z ktorymi mielismy jechac na Bokor. Forrest stwierdzila, ze sa nudni - moze tak, ale moze ja wole, jak ktos mniej gada, niz nasz wspollokator - Arron, ktory nie zamyka dzioba.

W sobote rano ruszylismy na Bokor Hill. Park narodowy teraz, a kiedys francuski kurort wybudowany w latach 20-tych na szczycie gory, w dzungli. Luskusowe kasyno, wille i kosciol katolicki (rzadkosc tutaj), opuszczone po raz pierwszy w latach 40-tych po inwazji japonskiej, a potem podczas wojny domowej. Teraz - obdarte ze wszystkiego, co tylo da sie wykorzystac - kabli, okien, drzwi, mebli, rur. Zostaly tylko nagie mury i piekne kaflowe posadzki. W czasie wojny wzgorze stanowilo jeden z punktow oporu Czerwonych Khmerow. Podobno glowny budynek kasyna kupili teraz Koreanczycy, ktorzy w ciagu 10 lat zamierzaja przeksztalcic Bokor w park rozrywki z kr?gielni? i wyci?giem krzese?kowym. No i milionem korea?skich turystów rocznie. B?dzie z pewno?ci? uroczo.

Na góre jechalismy jeepem na wielkich kolach, o proporcjacgh podobnych do tych amerykanskich samochodow, ktore scigaja sie jezdzac po innych smochodach, siedzac na pace. 2,5 godziny niewyobrazalnych wstrzasów na drodze, ktora od lat 20-tych nie byla remontowana, a tutaj w porze deszczowej wszystko plynie - tak wiec teraz drogi bardziej nie ma, niz jest. Do tego galezie nad glowa, wiec co chwila trzeba sie bylo schylac, zeby nie wylupaly oka, ale schylajac ryzykowalo sie wybicie zebów na barierce, za która sie trzeba bylo trzymac, co z kolei spowodowalo, ze mialam kolce w d?oniach. Powrót tego samego dnia musi byc dramatem, bo czlowiek na dole zdazy juz zapomniec, jakie ladne rzeczy widzial na gorze, a zastanawia sie pewnie tylko, czy jego kregoslup jeszcze jest caly, czy juz w cz??ciach. A budowle na górze piekne (vide: galeria) - ?atwo mozna sobie wyobrazic dekadencje Francuzow w kasynie, w wielkiej sali balowej, krzyszta?owe lustra, szampana, smokingi - kolonialny spledor . Mo?e i ch?opaki wykorzystywali lokalnych, mo?e i niesprawieldliwie, ale z pewno?ci? umieli sie bawi? i mieli fantazj?. Nie ka?y wpad?by na pomys? wybudowania luksusowego kurortu w ?rodku d?ungli.

My za to, po obejrzeniu wszystkiego na górze, zostalismy tam na noc w Ranger’s Station. I wybralismy sie na spacer do wodospadu. Idiota-przewodnik stwierdzi?, ze spacer zajmnie nam nie wiecej nic 30 min - godzine, a nam zajal w jedna strone 2,20. Ja szlam z powortem sama, bo po ponad 2 godzinach spaceru do wodospadu nie moglam juz sluchac pieprzenia o skrztach w Irlandii, duchach i innych tego rodzaju bzdurach. Nie rozumiem, dlaczego ludzie musza tyle gadac. I to o pierdo?ach. Bardzo meczace. Wolalam wiec isc sama - cho? z sercem na ramieniu. Mam siniaki na stopach od kamieni na drodze. Wiedzielismy, ze bedziemy wracac juz po ciemku, co biorac pod uwage, ze podobno w parku jest tygrys (ktorego zdj?cie wisi w gablotce, ale pocieszalismy sie mysle, ze pewnie kupili to zdjecie w Bangkoku), z uwagi na obecnosc kiedys Czerownych Khmerów czesc terenu jest zaminowana, a dokola nie ma zadnego swiatla badz drogowskazu, tylko opuszczone wille, które teraz wygl?daj? bardziej jak bunkry, bylo przerazajace. Nie mniej jednak, Arron zdazyl wykapac sie w wodospadzie - na górze - trzymajac sie kurczowo kamieni, zeby nie spasc w 15 metrowa przepasc. Ale dobrze, ze sie wykapal. Planujemy z Forrest nauczyc go troche higieny i obyczajow. Niestety, materia jest oporna.

Po powrocie - bo udalo nam sie jednak wrocic - i to w czasie o godzine krótszym - musielismy pozywic sie chinska zupka, przygladajac sie jednoczesnie, jak Ranger z rodzin? i znajomymi wcinaja na kolacje piranie i popijaja Anchor Smooth piwem. Arron wprosi? sie w koncu na ta kolacje, siadajac z nogami w talerzu - tak, jak pisa?am - zero manier. Kobiety nie jadly, tylko poprzata?y - bardzo patriarchalne spo?ecze?stwo. Mogly zjesc ostatki i sprzatnac. Okazuje sie, ze wsród wielu rzeczy, które sie KR nie udaly, jest te? zaszclepienie rownouprawnienia. Po kolacji i wypiciu kilku dobrych Anchorów, przyjaciele zabrali sie, zeby kreta, nieoswietlona sciezka, pelna kaluzy, blota, kamieniu i wybojów, 3 godziny jechac na dól.

Rano przyjechala po nas taksówka. Toyota Camry, ktors mijalismy po drodze na góre, zastanawiajac sie, kto z wlasnej woli wsiad?by do takiego samochodziku, zeby pokonac taka terenowa trase. Okazalo sie, ze my sami. A na dodatek, podroz byla o wiele przyjemniejsza, niz truckiem. Samochod pewnie z lat 80-tych, bialy, troch? skorodowany. Magnetofon na kasety, a tam przyspieszone wersje Baetlesow „Don’t let me down“ i „Get back“ - hity w sam raz pasujace do okazji i nasz kierowca - w pe?nej symbiozie ze swoj? maszyn?, zdziwiony, ze my zamiast krzyczec „Oh, my God!“ przy ka?dym podskoku, ?piewamy jego piosenki. A kaseta - zdecydowanie jego ulubiona - musiala byc tak stara, jak i samochód. Pewnie dostal ja jako bonus. Dwa razy tylko przytar podwoziem o kamienie, za kazdym raazem lapiac sie za glowe. Jednocze?nie jednak palil jednego papierosa za drugim i co chwil? z radosci chwylat Arrona za kolano. M??czy?ni tutaj bardzo lubi? si? na wzajem obejmowac, trzyma? za kolanko, albo za raczki. Co nie przeszkadza im - jak juz je maja - zdradzac zon z prostytutkami za dolara.

Do PP najchetniej wrocilibysmy z tym samym kierowca, ale on liczyl, ze uda mu sie jeszcze wwiezc kogos na góre i nie zdecydowal sie jechac z nami 2,5 h do stolicy. W zamian, wzi?li?my si? na „shared taxi“ - bardzo popularna instutucje, ktora oznacza, ze 5 osobowym samochodem jedzie 7 osob. My wykupilismy cale tylne siedzenie, wiec mielismy komfort 3 osób. Z przodu natomiast siedzial nasz kierowca, a z nim wielki Europejczyk, ktory musial gotowac sie w swojej jeansowej kurtce i jego wychudzona lokalna towarzyszka podrozy, ktora zasnela na piewrszym kilometrze, calym swoim 40-kilogramowym ciezarem opierajac sie na kierowcy. Wszyscy bez pasów. Temu nie przeszkadzalo to jednak w pedzeniu (nie wiem, z jaka predkosci?, bo nie dzialal predkosciomierz), tr?bieniu na nawet w tych momentach, gdy droga byla pusta i wyprzedzaniu na trzeciego, z motorami i rykszami po bokach. A mijalismy wszelkiego rodzaju pojazdy - mnostwo ciezarowek wiozlo swinie, chyba juz martwe, ale nadal bardzo ro?owe, wieloosobowe rodziny na motorach, prawie kazda gospodyni trzymala w garsci martwa ges albo kaczke. Pehum Ben to ich wielkie swieto, ktore teoretycznie trwalo tylko sroda - czwartek, ale dalo pretekst do podwyzszenia cen na caly weekend, dwóch wolnych dni dla nas i 3 dla kambodzanskich pracowników s?du, ktorzy w wiekszossci pojechali do rodziny na wies. I wracali teraz popakowani w siódemki do taksowek, na ci??arówki i do autobusów.

Po?udnie Kambodzy jest przepiekne. Czytajac te wszystkie ksiazki o Czerwonych Khmerach, masakrach, zastanawiajac sie, co jest ludobójstwem, a co nie, od kilku dni mam w nocy koszmary - glowy wbijane na pale, tortury. I ogladajac te piekne krajobrazy, zastanawiam sie, jak takie rajskie miejsce moglo na kilkanascie lat zamienic sie w pieklo. Bo im wiecej o tym czytam, tym wieksze przerazenie mnie ogarnia. Bo wcale nie jest tak, ze problem byl miedzy 1975 a 1979, czyli w czasie Demokratycznej Kampuczy. Po inwazji Wietnamu w 1979 wcale nie bylo lepiej, szczegolnie, ze Zachód - za namowa Amerykanów - dalej popierac Khmerów - tylko dlatego, zeby nie popieral Wietnamu. Kambodza byla bezposrednia ofiara zimnej wojny, ktorej ofiar nikt nie liczyl. Amerykanie „potajemnie“ zrzucili na Kambodze - z ktora nie toczyli przeciez wojny - wiecej bomb, niz na Wietnam. A teraz jest pora deszczowa, dojrzewa ryz, którego zielonosc az bije w oczy, wsrod pól ryzowych stoja tradycyjne domy na palach, oplecione sa kwiatami, w sadzawkach taplaja sie dzieci, przy drodze kobiety sprzedaj? zielone kokosy i nikt nie pomyslalby, ze wiekszosc z nich, aby dzis te kokosy sprzedawac, musiala prze?yc koszmar.

W PP zdazylysmy jeszcze z Forrest na koncówke dnia pracy na Central Market - w nieustannej pogoni za posicela. Udalo sie. Droga i brzydka, ale jest. Po 4 dniach zimnego prysznica i poscieli niewiadomej proweniencji, cudownie bedzie dzis wyspac sie w domu na swiezej chinskiej posieli - zlotej w wielkie czerowne kwiaty. Market wspanialy - chlodny i przewiewny, podzielony na sektory - zloto, ryby, ubrania, owoce… Pocz?tkowo przeraza widoczna z daleka cementowa kopula, ale w srodku wszystko okazuje sie czyste i poukladane. Wielkie kosze ryb na lodzie - wygladaja swiezo, ale zastanawiam sie, na ile sa faktyczne swieze, bo jest niedziela wieczór, a one sie nie sprzedaly i pewnie jeszcze nie sprzedadza sie kilka dni; krewetki na patyku - takie same jak w Kep, ale przeciez dalej od morza; oskórowane zaby, ktore jeszcze sie ruszaja; caly kosz jajek, ktorymi wykarmic moznaby cale PP - nie wiem, czy kiedykolwiek sprzedadza sie te, które leza na spodzie, albo moze wylegna sie z nich kurczaki? Stuletnie jajka pokryte czarna substancja, przypominajaca torf. Chinskie pierogi wypelnione szpinakiem - te akurat jadlam - pyszne. Zielone mango - lokalny przysmak, od ktorego na pewno mozna nabawic sie niestrawnosci, wiec ja upolowalam te zólte, pachnace i soczyste - moje ulubione. Choc sezon podobno skonczyl sie dwa miesiace temu. Poza tym, kokosy, longany, ananasy, bananki, suszone ryby i krewetki, importowane winogrona, tak soczyste i idealnie okragle, ze wygladaja, jakby za chwile mialy wybuchnac, kaki, dragon fruity - amarantowe smocze luski na zewnatrz z bialym srodkiem i tysiacem pestek, pomela - przerosniete grapefruity.

A w domu Arron jadl polowe kaczki kupionej na rogu. Mniam.
Aha, i mam tutaj telefon - czekam na smsy:-) +85592161794
I jeszcze jedno - kupilam RAID - idealnie zabija mrowki w kuchni.


Advertisement



14th October 2007

ByBem tak zafascynowany lektór, |e dopiero zauwa|yBem zdjcia! :) Mniam Czy ten numer tel komu[ zadziaBaB? Ja nie mog nic na niego wysBa...

Tot: 0.395s; Tpl: 0.013s; cc: 20; qc: 69; dbt: 0.1204s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.2mb