Tybet


COMING SOON HOUSE ADVERTISING ads_leader
China's flag
Asia » China » Sichuan » Litang
December 9th 2011
Saved: March 29th 2018
Edit Blog Post

Total Distance: 0 miles / 0 kmMouse: 0,0


W Shangrila spedzilem ostatecznie 8 dni, choc mialo byc 7. Rzecz w tym, ze 7. dnia dowiedzialem sie o tym, ze Gestapo neka moje warszawskie mieszkanie, znaczy sie listy z Jagiellonskiej, doglebnie totalitarne w swojej tresci... Przejalem sie do tego stopnia, ze zasnalem dopiero nad ranem i przespalem jedyny w ciagu dnia autobus do Xiangcheng.
Towarszystwo w hostelu w Shangrila robilo zdecydowanie lepsze wrazenie od tych makowych fejsusiow, zawidzianych w Taipei. Znakomita wiekszosc bialych potrafila porozumiewac sie jako-tako po chinsku, co swiadczy o nich jak najlepiej, chocby byli wedrownymi lewakami, jak pewien Argentynczyk, na sile szukajacy dowodow ucisku Tybetanczykow (zeby bylo to jasne: pisze ze „na sile”, nie dlatego ze represji ze strony okupanta nie ma, ale dlatego ze argumenty tego goscia byly bardzo kiepskiej jakosci, facet po prostu zbyt malo widzial i slyszal, zeby moc zabierac glos. Prawda dialektyczna jednak nie pozwalala mu milczec). Hostelowi Chinczycy natomiast roznili sie wyraznie od reszty pobratymcow – brzdakali na gitarach, okropnie falszujac spiewali, garneli sie do rozmowy; krotko ujmujac – starali sie wylamac ze standardowego, przyziemnego i zamknietego w sobie Chinczyka, ktorego najwieksza wada z naszego punktu widzenia jest wlasnie NUDA. Zaprzyjaznilem sie z Dirkiem, niemieckim muzykiem jazzowym. Jezeli znowu zawita do Warszawy, z checia wezmie udzial w sarchanowym dzemowaniu w Chwili. Grace, Chinka z Fujian, wypytywala go, jak to Niemcy robia, ze tacy sa skuteczni i akuratni, sama chcialaby tez taka byc. Dirk zaczal cos mowic o samodyscyplinie, ja jej natomiast poradzilem aby przede wszystkim „Grace” zmienila na „Helga”. Piekna Chinka z Singapuru, ktora 3 miesiace spedzila w Wietnamie i Kambodzy, jacys Francuzi i Hiszpanie, Kanadyjczycy (tych wszedzie pelno)... mniejsza z nimi, ciekawsze rzeczy mam zamiar dalej opisywac. Zanim jednak przejde do pisania o podrozy do Xiancheng i Litang, jeszcze jedna rzecz z Shangrila – ser. Twardy, sezonowany ser z jaczego mleka, slonawy – i jak sie teraz okazuje – rowniez intensywnie woniejacy. Niebo w gebie dla mnie i dla innych Europejczykow, wyposzczonych pod tym wzgledem przez miesiace pobytu w Chinach. Slone smierdzace barbarzynskie paskudztwo dla Chinczykow, jakkolwiek nie byliby otwarci na zagraniczne wplywy. Znalazlem go w malym sklepie, sprzedawca oderwal sie od grania na komputerze, bez entuzjazmu opowiedzial o rodzinnym serowym biznesie gdzies gleboko w gorach, sprzedal mi tez czerwone wino – takze najlepsze, jakie do tej pory spotkalem w Chinach.

W kazdym razie, ruszalem wreszcie do Xiangcheng, pierwszego miasta na 1000-kilometrowej drodze przez Tybet do Chengdu. Niech nikt sie nie czepia, ze oficjalnie to nie Tybet, tylko Syczuan. Okolice sa w 100% tybetanskie (no, wyjawszy chinskie garnizony wojskowo-policyjne), a takie Litang w 1959 roku, jako glowna siedziba rebelii Khampow, bylo ciezko zbombardowane przez flote powietrzna Mao (p. wpis wczesniejszy, z muzeum w Dandongu). 8 rano, autobus podstawiony. W srodku glownie Tybetanczycy w kapeluszach i starowinki w strojach ludowych, ktos mruczy jakas mantre. Polowa autobusu pali papierosy, choc jeszcze nie ruszyl – jak tu wylazic w tym celu na zewnatrz, skoro cholernie zimno? Dostalo mi sie miejsce z tylu, przy samym oknie. Straszna ciasnota, siedziec trzeba albo w rozkroku, albo bokiem, bo brak miejsca na nogi. Do tego zostalem przyklejony do oszronionej szyby, niezamykalnej do konca. Przez pierwsze 3 godziny, zanim Slonce zaczelo porzadnie operowac, wymarzlem tak, ze obawialem sie powtorki chorobska z Xi’anu, tyle ze Mengnan nie moglaby juz tym razem przyleciec. Pierwszy przystanek na siusiu, wszyscy (starowinek nie wylaczajac) wysiedli i odlali sie w promieniu 5-10 metrow od autobusu, wypadlo akurat pod czyims domem. Zaznaczam jednak, ze pomimo calej dzikosci obyczajow, Tybetanczycy sprawiaja bardzo sympatyczne wrazenie, szczegolnie po dluzszym przebywaniu w towarzystwie nudnych Chinczykow. Smieja sie, odprawiaja modly, spiewaja do muzyki lecacej z glosnika (wcale im w tym nie przeszkadza, ze w tym samym autobusie trzech innych spiewa do innych muzyk, z innych glosnikow). Charachaja i pluja rzadziej, niz Chinczycy- co akurat latwo wyjasnic tym, ze rewolucja kulturalna nie mogla dotrzec tak latwo w ich niedostepne doliny. Do tego ich jezyki obfituja w gloski podobne do naszych i rysy twarzy tez sa zblizone do europejskich. Podobno nazisci szukali tu korzeni „rasy aryjskiej”. Podobno wyslannik z Niemiec uczestniczyl w wychowaniu Dalaj Lamy. I podobno na uzytek tybetanski stworzona zostala 60 lat temu miejscowa odmiana ideologii, robiaca z Tybetanczykow nadludzi, w odroznieniu od plemion i narodow otaczajacych. Pisze „podobno”, bo o wszystkim tym (w roznych miejscach) slyszalem, ale innych zrodel przy szybkim szukaniu w necie nie udalo mi sie znalezc.
Autobus najpierw jechal przez doliny, od czasu do czasu zatrzymywany przez stada jakow na drodze, potem wspinal sie wscieklymi serpentynami w gore, znow zjezdzal... w koncu skonczyl sie asfalt, droga zrobila sie jeszcze wezsza, do tego pokryta kilkucentymetrowa warstwa bardzo drobnego pylu. Ilekroc przyszlo mijac sie z ciezarowka, obydwa pojazdy zatrzymywaly sie, czasem jeden nieco sie cofal, aby ulatwic mijanke w rozdzieleniu o kilka centymetrow, najczesciej nad brzegiem przepasci. Mijalo sie wioski, kazda miala swoj wlasny styl architektoniczny. Jak sie pozniej dowiedzialem, kazda ma tez swoj wlasny dialekt, ktory bywa tak odmienny od reszty, ze Tybetanczycy czesto gadaja ze soba po chinsku- zeby w ogole moc sie zrozumiec. Po jakichs 100km zjechalismy ostatecznie w duza doline, kierowca zatrzymal sie zeby umyc autobus z kurzu, dalej juz rowna droga prosto do Xiangcheng. W sumie ten odcinek zajal 8 godzin. Przy wysiadadaniu okazalo sie, ze kurz bez problemu przeniknal do bagaznika, pokrywajac moj plecak gruba warstwa pylu. Stacja autobusowa w Xiancheng byla zamknieta, znaczy sie otwarta bywa tylko o poranku, kiedy odchodzi stad tych kilka autobusow do sasiednich miasteczek. Zabukowalem sie w hoteliku (nie musze chyba nadmieniac, ze oprocz elektrycznego materaca nie bylo w nim zadnego ogrzewania) i poszedlem przejsc sie po miescie. Sporo policji, ale nie wyczuwa sie, zeby budzila strach miejscowych. Sporo nowych budynkow (w tym ratusz i szkola), taka architektura kolonialna, czy tez raczej jej przeciwienstwo, bo w stylu nie nasladuje metropolii, tylko wlasnie lokalne domy z Xiangcheng. Zjadlem pierogi i wrocilem spac do hotelu, za pomoca Hanki powiadamiajac szefowa o moim jutrzejszym zamiarze dostania sie do Litang. Na kupno biletu autobusowego na dzien nastepny bylo juz za pozno w kazdym razie. Nastepnego dnia o 6 rano obudzono mnie – przed dworcem czekal van i jeden potencjalny pasazer- Chinczyk albo Hindus, nie wiem. Trzeba bylo uzbierac kwote 600 juanow za kurs. Na moja kieszen to o wiele za duzo, Tybetanczycy zas sa chyba o wiele bardziej sztywni w negocjacjach cenowych od Chinczykow. Impas trwal do momentu, kiedy zadeklarowalem, ze moge zaplacic 200. Drugi pasazer dal tyle samo, no i zaraz zjawilo sie dwoch innych gosci oraz jedna starowinka. Kierowca upewnil sie, ze nie mam nic przeciwko nierownemu podzialowi kosztow i wkrotce ruszylismy do Litang. Znow wariackie serpentyny (tyle ze teraz brane z wieksza predkoscia), piekne widoki, podjazdy nawet na 4700mnpm. Pierwszy raz w zyciu odczulem wplyw wysokosci- takie lekkie zawroty glowy i sennosc. W pewnym momencie daleko na horyzoncie ukazal sie ostry, zasniezony szczyt. Staruszka w tylnego siedzenia zlozyla rece do modlitwy i powiada:
- GÓRA!
Nie wiem do teraz, czy miala na mysli gore w ogole, czy nazwa tej swietej gory to gora. Pozniej w Litang ktos sklarowal mi, ze byc moze- w dialekcie z jej wioski oznaczalo to gore, niemniej w Litang „gura” oznacza „poczekaj”. No ale – „gura” i „góra” nie brzmia przeciez do konca tak samo, przynajmniej dla mnie. (Reka swedzi, ale nie dodam tu wiadomego komentarza). Zaluje tylko bardzo, ze nie udalo mi sie GORY sfotografowac. W kazdym razie po 4-5 godzinach jazdy, urozmaicanej zapetlonymi trzema skocznymi piosenkami naszego kierowcy (2 tybetanskie, jedna chinska) i spiewem mlodego goscia obok mnie, zajechalismy do Litang.
W restauracyjce zjadlem pierogi z miesem z jaka, zagryzlem pierogami z ziemniakami i zapilem herbata z jaczym maslem. Za barem duzy portret Dalaj Lamy. Zapytalem o hotel. Mloda dziewczyna porwala moj plecak i zaprowadzila mnie do hostelu obok. Sadzac po jej jasnej cerze, po tym ze mowila po chinsku i po tym, ze okrywala ja policyjna kurtka osadzilem, ze to Chinka. Pozniej okazalo sie , ze to jednak Tybetanka, tyle ze unikajaca Slonca i w pozyczonej kapocie. Hostel prowadzony byl przez kobiete, ktora spedzila 3 lata w Anglii, jednak nie chciala ani slowa w tym jezyku przemowic. Miala jednak tez pomocnika, ktory spedzil 7 lat w Indiach, z tym mozna bylo wiecej pogadac. Pojechal tam pobierac nauke w klasztorach, waznoscia wizy i paszportu nie przejmowal sie zbytnio. Kiedy wrocil, zamknieto go na 10 dni w areszcie. W hostelu poznalem wyjatkowo ciekawego Niemca z Lipska. Przyjechal po prostu na rowerze, przez Polske, Ukraine, Gruzje, Iran, Turkmenistan, Kirgistan, Xinjiang. Nie byla to zreszta pierwsza jego wyprawa tego typu, kilka lat wczesniej przejechal np. przez Tybet wlasciwy, nie majac zreszta zezwolenia. Mowi, ze posterunki sa leniwe, wychodza na zewnatrz tylko wtedy, kiedy slychac odglos silnika. Gosc ma 38 lat, sporo widzial i sporo ma do powiedzenia. Mowi np. ze dzisiejszy stan, kiedy to portrety Dalaj Lamy znalezc mozna w restauracjach przy glownej ulicy, jeszcze 10 lat temu bylby nie do pomyslenia. Spieszyl sie do Shangrila, zeby uzyskac tam kolejne przedluzenie chinskiej wizy. Pomoglem mu o tyle, ze opisalem droge przez Xiangcheng, w tym to nieszczesne 100km miedzy Ranwu a wioska Yingkao (chyba), gdzie nie ma asfaltu, a pyl na drodze wyklucza raczej mozliwosc podrozowania rowerem.
Litang nie jest znowu tak dzikim i niedostepnym miejscem. Nawet teraz, poza sezonem, w ciagu tygodnia przemieszcza sie przez nie kilkoro bialych z plecakami. Oprocz Niemca, spotkalem mloda parke 20-letnich Europejczykow – Holenderke i Francuza. Ekstremalni byli w jednej kwestii – zelaznego budzetu 10 euro na glowe dziennie. (jedna z ich zasad brzmi- gdziekolwiek pobiera sie oplaty za wstep, istnieje z pewnoscia jakas dziura w plocie...) Holenderce buzia sie nie zamykala. Najwyrazniej uwazala, ze zarowno ja, jak i ten Niemiec powinnismy zamienic sie w sluch majac do czynienia z osoba tak bywala w swiecie jak ona. Dziamgotala i dziamgotala! W pewnym momencie stwierdzila, ze jezyk holenderski jest najtrudniejszy w Europie, z pewnoscia musi byc tez jednym z najtrudniejszych w swiecie, bo przeciez forma czasownika jest rozna, w zaleznosci od tego czy mowi sie do kobiety, czy do mezczyzny (oczywiscie, wyartykulowala to bez uzywania slowa „czasownik”). W szkole nauczono jej roznych rzeczy (np. ze Holendrzy wrednie sobie postepowali w Indonezji, albo ze jedyna sensowna polityka wobec muzulmanow w Holandii jest szanowanie ich odrebnosci kulturowej, albo ze plastikowe smieci zniszcza w koncu planete), nie nauczono jej jednak co to jest deklinacja i koniugacja, wiec trudno bylo z nia w tej materii dyskutowac. Probowalem pokazac jej artykul w wikipedii nt. jej ojczystego jezyka, zbyla mnie jednak okrzykiem, ze jezyka czlowiek nie uczy sie analizujac gramatyke, tylko poslugujac sie nim. Zamilklem i pozwolilem jej gadac, ile tylko dusza zapragnie. Byla wyraznie naburmuszona. A nie – kiedy opisywali bohaterskiego amerykanskiego dziennikarza, ktory dostal sie do ktoregos z klasztorow wkrotce po samospaleniu mnicha, probowalem powiedziec, ze samospalenia mnisi dokonuja wlasnie w nadziei zwrocenia na siebie uwagi, wiec skuteczna wizyta dziennikarza najpewniej poskutkuje nastepnym samospaleniem czlowieka. Nie pamietam juz co dokladnie odpowiedziala, bylo chyba cos o kilkudziesieciu Tybetanczykach prostestujacych w Amsterdamie, i ze to jest najwazniejsze.
Zdecydowanie ciekawiej rozmawialo sie z naszym pomocnikiem hotelowym. W poprzednim wpisie skojarzylem „antysemityzm” z tybetanskim staruszkiem, tak odlegle skojarzenie wydawalo mi sie absurdalnie zabawne. A tutaj... nasz hotelowy Tybetanczyk, w 3. minucie rozmowy ze mna, wyrazil swoja niechec- nie do Chinczykow, ktorzy okupuja jego ojczyzne i zamkneli go do aresztu na 10 dni – a wlasnie do Zydow! Ktorzy maja przybywac do osrodkow buddyzmu tybetanskiego w Indiach i zachowywac sie tam skrajnie chamsko. Dast ist dziwnen, chetnie dowiedzialbym sie czegos wiecej na ten temat.
Obrazki z Litang:
- zupelnie jak po polskich wsiach! mlodziez jezdzi z lomotem (np.bum,bum,bum, I want you in my room), tyle ze nie wewnatrz swoich samochodow, tylko na motorach, glosnik przyczepiony jest z tylu
- swinie- zwykle czarne , a nawet jedna ogromna rozowa – laza po glownej ulicy, czochraja sie o smietniczki i zjadaja wszystko co popadnie, z plastikowymi torebkami wlacznie
- plastikowe palmy, zupelnie jak na rondzie De Gaulle’a
- taksowkarze nigdy nie wlaczaja licznikow, sa tez w solidarnej zmowie cenowej. Za druga wyprawa do goracych zrodel 4km za miastem poszlismy wszyscy piechota, bo z zadnym nie udalo sie wynegocjowac mniej niz 20 juanow za kurs. Wlasnie- gorace zrodla, to jest to! Po 2 miesiacach zazylem wreszcie prawdziwej kapieli, w ogromnej wannie, z nieograniczona iloscia goracej wody!
Stosunki miedzy okupantami a miejscowymi sa z pewnoscia napiete, nie widac jednak strachu. Zdarza sie tez, ze jedni z drugimi sa w dobrej komitywie. Chinska polityka najwyrazniej zmienila sie tu tak jak i w calym kraju – od brutalnej przemocy do powolnego rozmywania lokalnej tozsamosci dobrobytem i zdobyczami cywilizacji. Jak to ktos madrze ujal w jakiejs ksiazce – to jest droga od Roku 1984 Orwella do Nowego Wspanialego Swiata Huxleya.
W Litang zostalem przez 2 dni, przez koniecznosc zakupu biletu autobusowego do Kangding o 9 rano dnia poprzedzajacego. Wyjechalem o poranku, mlodzi mieli zostac jednak co najmniej jeszcze 2 dni, bo mial sie odbyc pogrzeb powietrzny, a o ile nie robi sie zdjec i zachowuje przyzwoicie, to mozna uczestniczyc, czy tez raczej obserwowac. 35 lat zyje, a o tym nie slyszalem! Trupa rozbiera sie do naga, specjalny grabarz nacina (czy tez rabie- wg slow hotelarza) zwloki, potem przyzywa ptaki, ktore wcinaja mieso nieboszczyka. Potem specjalnym mlotem miazdzy kosci, az ptaszyska zjedza wszystko do reszty. Wyobrazam sobie, ze Holenderka i Francuz znajda jednak „dziure w plocie”, zrobia zdjecia, wrzuca na fejsa i beda radowac sie, patrzac jak z godziny na godzine rosnie numerek oznaczajacy tych, ktorzy to lubia.
Autobus do Kangding...
Do wsiadlem do niego o 6.20 rano, zajalem miejsce przy oknie..obok siada staruszka,czuc od niej jakimis przyprawami i czyms w rodzaju zaschnietych brudnych skarpet. Daje mi do zrozumienia, ze to ona chce zajac miejsce przy oknie.Odmawiam,w koncu chce robic zdjecia. Zaczynam drzemac, staruszka mruczy jakas mantre, z przerwami na rozmowy przez komorke. Potem opiera glowe i przytula sie do mnie – i tak jakos pol-drzemiac jedziemy do postoju, chociaz strasznie sie skubana wierci. Po postoju przejela miejsce przy oknie...ledwie zdazylem sobie cos niedobrego o niej pomyslec,a tu okazuje sie ze to zwykla przezornosc z jej strony – bo zaraz poprosila zebym odblokowal okno, otworzyla je, wystawila glowe i zaczela pluc i wymiotowac...dobra godzine tak spedzila z glowa na zewnatrz, nie baczac na zimno. Szczesciem wysiadla jakos po 7 godzinach, cala trasa zajela bowiem bite 10. Znowoz – jaki, widoki, serpentyna, fatalnie dziurawa droga bez asfaltu. W pamieci zostanie z pewnoscia bardzo dlugi zjazd, z wysokosci ponad 4 km, tylko w dol i w dol. W pewnym momencie zjechalo sie juz tak nisko, ze przejechalo sie przez warstwe chmur, od tej pory juz szarosc i troche sniegu. Na obwodnicy Kangding przesiadlem sie w autobus do Chengdu – nastepne 7 godzin, teraz juz jednak z wygodami, a ostatnie 150km nawet po autostradzie.
W Chengdu przechwycila mnie Lulu, zakwaterowala w hotelu. Nastepnego dnia jedlismy u niej w domu pierogi, poznalem tez z grubsza zasady gry w Majiong. Nastepnego dnia wsiadlem w pociag do Pekinu, 29 godzin jazdy i znow jestem tutaj. Lekki mroz, wiatr i Slonce. Po smogu ani sladu.

Wiecej zdjec z tybetanskich okolic tutaj:

https://profile.live.com/cid-fcef49c776c84a25/?wlexpid=B1ECEF6B529E4FFAB41FCBCC0EB7A83B&wlrefapp=2#!https://skydrive.live.com/?cid=fcef49c776c84a25&sc=photos!cid=FCEF49C776C84A25&id=FCEF49C776C84A25%!&(MISSING)sc=photos

COMING SOON HOUSE ADVERTISING ads_leader_blog_bottom



Comments only available on published blogs

Tot: 0.093s; Tpl: 0.012s; cc: 10; qc: 58; dbt: 0.0507s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.2mb