Advertisement
Published: August 17th 2016
Edit Blog Post
Nasz trzeci i ostatni wieczór przed namioto-bungalowem w Yosemite. Pijemy winko, jemy humus i przeganiamy szopy, które jakoś za bardzo się spoufaliły i dziś nawet jeden wskoczył nam do torby. Około 22 chodzą panowie rangerzy i sprawdzają, czy wszyscy mają zamknięte miśko-pojemniki. Przed każdym domkiem stoi metalowa skrzynka ze specjalnym sprytnym anty-miśkowym (ale też antyszopowym i czasami antyludzkim, bo ci ostatni miewają z nim duże problemy) zamknięciem, gdzie przed nocą trzeba zdeponować całe swoje jedzenie i kosmetyki. Podobno miśki maja super hiper czuły węch i chętnie włamuja się do samochodów, gdy tylko poczują coś jakby jedzenie - np stara kanapkę, ale też zużytą pieluchę-generalnie ludzkie z zapachy kojarzą im się ze smakołykami. Dziś rano na parkingu pojawiły się dodatkowo informacje, że trzeba przestawić samochody, bo dojrzały jabłka i trzeba je zebrać, bo to miśkowy przysmak i jak je tylko poczują, to przyjdą się najeść. Doszliśmy do wniosku, że chyba jest tak, że do kawałka salami zestawionego na dworze misiek by nie przyszedł, ałe wszyscy muszą przestrzegać regulaminu pojemnikowego,bo gdyby miski poczuły po jednym plasterku salami przed każdą z 400 chatek, to by mogły biedaki od zmysłów odejść.
Yosemite zachwyca i męczy. Rocznie park odwiedzają cztery miliony ludzi. Różnych ludzi. Są
ci, co śmiecą, ci co hałasują (np. nasz sąsiad chrapie!), ci co grają w golfa, ci co się wspinają, ci co robią wszystkiemu zdjęcia, ci co wpadają na chwilę i tacy, co spędzają tu całe wakacje. A teraz jesteśmy w szczycie sezonu. Nie ma dramatu, bo miejsca jest dużo i jakoś się te tłumy rozpierzchają w ciągu dnia, ale wjeżdżając czekaliśmy godzinę w korku na kupno permitu, w ciągu dnia jest problem żeby wjechać i wyjechać z doliny, gdzie zlokalizowana jest większość aktywności. Zachwycają nas gigantyczne skały, turkusowe czyściutkie jeziora, przestrzeń, zieleń, wiewiórki i sarenki na każdym kroku. Zaraz po wjeździe zatrzymaliśmy się na kąpiel w jeziorze Telaya i to jest moje ulubione miejsce. Błękitna zimna woda, dookoła las i góry. Nigdy nie spędzałam wakacji w górach (ok, był obòz tenisowy w Wiśle i wtedy kąpałam się w Wiśle), ani na Mazurach i kąpiel w "dzikiej" wodzie innej niż morska ma dla mnie wielki urok. Szczególnie że dotąd trafiamy tylko na bardzo czyste rzeki i jeszcze
częstsze jeziora. Gdy się chlapaliśmy, nadleciał helikopter strażacki z podczepionym wiadrem, żeby nabrać wody. Podlatywał jeszcze kilka razy, a L cieszył się i krzyczał "uuu!", dla niego to była chyba największa atrakcja parku.
Wczoraj wynajelismy rowery i zapakowaliśmy dzieci do przyczepki. Pojeździliśmy po dolinie, zrobiliśmy szlak do Mirror Lake, gdzie w jeziorze ( a o tej porze roku w jego pozostałościach) odbija się szczyt Half Dome. Zjedlismy obiecaną małejEm pizze, znów wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy na plażę. L poznał kolegę jeden dzień od niego młodszego, który również nago również zajmował się rzucaniem kamyczkami i przelewaniem wody. Nic nie sprawia moim dzieciom takie radości, jak zabawa wodą albo - jeszcze lepiej - nad wodą! Choć małaEm zajarala się również wspinaniem na skały i powalone mega pniaki. Ledwo się obudzi, wybiega z chatki zdobywać najbliższe skały. Je śniadanie na skałach i ubiera się na skałach, pizze jadła w fotelu z pniaka. Zabawki są zbyteczne, chyba że to akurat trzy nowe mini przytulanki: miś, szop i jelonek.
Dziś uciekliśmy od tłumów na południe, do doliny Wawona. Tam znajduje się Mariposa Grove, największe w parku skupisko sekwoi, do przyszłego roku niestety zamknięte dla zwiedzających. Dobrze to i źle, bo siła rzeczy
ich nie zobaczymy, ale za to spędziliśmy spokojny dzień bez tłumów; no i oprócz jednego miejsca na północy, zobaczyliśmy w sumie cały park - przełęcz Tioga Pass, która zamknięta jest od pierwszych opadów śniegu jesienią do bardzo późnej wiosny, Toulomne Meadows - kwieciste górskie łąki, dolinę Yosemite, otoczoną monumentalnymi szczytami El Capitan i Half Dome, Tunnel View - panoramę doliny, samą Wawone i pierwsze osady w parku, a na koniec Glacier Point, skąd widać Half Dome w promieniach zachodzącego słońca. Byliśmy też w galerii Ansela Adamsa, która jednak bardziej przypomina sklepik ze wszystkim - trzeba się na natrudzić, żeby znaleźć tam jakieś fotografie, no ale jak już się je znajdzie, to są oczywiście piękne, idealnie czarno - białe, dramatyczne. Odbitka od 5 tys USD do 16, a oryginał z lat 29-tych na pożółkłym już papierze 30 tysia. Szkoda, że nie ma tam więcej wiadomości o Adamsie, są za to podkładki na stół z ptaszkami, pocztówki i srebrne kolczyki.
Tu również byśmy chcielibyśmy wrócić zimą, jak główna droga Tioga pass jest zamknięta, miśki śpią i wszystko przykrywa gruba warstwa śniegu. Jak byłam mała, miałam na video kreskówkę o misiu Yogi w parku Jellystone i ona jakoś tak ogólnie kojarzy mi
się z parkami narodowymi w USA: