Dzień 5. W Kanchanburi czyli kupa śmiechu przy Michale i Wojciechu.


Advertisement
Thailand's flag
Asia » Thailand » Central Thailand » Chanthaburi
November 10th 2013
Published: November 11th 2013
Edit Blog Post

Jakże słynny mostJakże słynny mostJakże słynny most

na rzece Kwai. Bardzo piękne widoki w około.
Kanchanburi zapowiadało się jako najmniej atrakcyjna część naszego pobytu w Bangkoku. W szczególności dla żeńskiej części wyprawy. Bo cóż może być atrakcyjnego w 2,5 h podróży do miejsca poświęconego pamięci 10 000 alianckich jeńców wojennych, którzy podczas II Wojny Światowej zmarli z powodu wycieńczenia i chorób tropikalnych, w trakcie budowy linii kolejowej łączącej Birmę z Tajlandią. Teoretycznie nudy, ale na ocenę każdego z naszych dni spędzonych tutaj wpływ ma wiele czynników i te walory dodatkowe zdecydowały o tym, że dzień w Kanchanburi wspominać będziemy milej niż wyprawę do Ayuttayah.



Zaczęło się od standardowego już, dla miejscowych wycieczek, opóźnienia. Powodem były według pana kierowcy : ''Korek i inne ogólne okoliczności''. Moim zdaniem jednak podstawą przyczyną był dość ''zachowawczy'' sposób prowadzenia pojazdu przez naszego motorniczego. Generalnie tempo i sposób w jaki poruszają się po miejscowych drogach Tajowie jest zaskakująco odmienny od europejskiego i arabskiego. Niby są na bakier z przepisami, jednak starają się jeździć w zgodzie z ograniczeniami prędkości (kierowca naszego busa wręcz chorobliwie ich przestrzegał) i nie powodują sytuacji podczas których serce podskakuje pasażerowi tak wysoko, że prawie można je wypluć. Prawie wszyscy mają tu zamontowane instalacje gazowe z ogromnymi zbiornikami w bagażniku w związku z czym tankowanie pojazdu trwa 5-10 minut. Dzięki temu podczas postoju na stacji, w trakcie tankowania, istnieje możliwość sprawdzenia stanu czystości miejscowej toalety (zazwyczaj niezadowalający) oraz dokonać przeglądu garmażu w okolicznych wózkach z jedzeniem. Tyle o kierowcach.



Podczas całego wyjazdu towarzyszył nam niezdyscyplinowany duet bielsko-poznański czyli Wojtek i Michał . Pozdrawiamy 😊. Jak się okazało, chłopaki lubią ryzyko i nawet podczas zwykłej wycieczki z biurem podróży są tak żadni adrenaliny i dodatkowych wrażeń, że omal nie doprowadzili do karnego wydalenia z szeregów przez zasadniczą panią pilot. Ta z pewnością, nie należała do grona wiecznie uśmiechniętych tajskich dziewcząt. W zasadzie wystarczyłoby dołączyć jej jako atrybut porządny skórzany pejcz i lateksowe portki i pani mogłaby... no wiadomo co. Już na początku wyprawy dowiedzieliśmy się, że mamy się słuchać, przestrzegać zasad i za nic, ale to za nic nie wysiadać z pociągu z inną grupą bez jej pozwolenia.



Po połowie godziny przeznaczonej na oglądanie mostu na rzecze Kwai oraz cmentarza poległych podczas jego budowy (i reszty linii) alianckich żołnierzy udaliśmy się na przejażdżkę pociągiem, Trasą Śmierci. Czyli właśnie tą naznaczoną krwią jeńców wojennych. Podczas postoju pani pilot poinformowała nas, że pociąg ma bliżej nieokreślone opóźnienie oraz, że przejazd będzie trwał od 20 minut do 1 h. W zależności od tego czy maszynistą jest kobieta czy mężczyzna, czy ma charakter bardziej flegmatyczny czy choleryczny oraz ile ma lat. Czyli rozkładu jazdy brak. Tajlandia. W żadnym wypadku nie należało wysiadać z wagonu bez pozwolenia pilotki. Pociąg w końcu nadjechał. Maszynistą był prawdopodobnie mężczyzna, młody, choleryk bo podróż trwała zaledwie pół godziny. Przejazd jest imponujący, długość w sam raz. Na tyle, że nie zdąży się znudzić. Końcówka, podczas której pociąg jedzie po trzeszczącym moście sprzed 80 lat robi wrażenie.



Byliśmy bardzo skoncentrowani, ponieważ nie chcieliśmy wysiąść ani wstać w nieodpowiednim momencie aby się nie narażać pani opiekunce. Po pożegnaniu z Michałem i Wojtkiem (ich plan wycieczki był inny niż nasz i mieliśmy się rozstać w pociągu) udaliśmy się busem na wyczekiwany lunch. Jakież było nasze zdziwienie gdy podczas niego dołączyli do nas pożegnani już wcześniej współtowarzysze. Okazało się, że mimo przestróg pilotki, wysiedli na naszej stacji i łapiąc obcego busa ''na stopa'' dołączyli do nas. Gdyby pani pilot miała wspomnianego wcześniej bata, nie obyło by się bez paru karcących razów. Na szczęście była go pozbawiona i skończyło się na paru piorunach z oczu oraz ostrej, słownej reprymendzie. Niegrzeczne chłopaki. Dzięki ich niechlubnemu wyczynowi doszło do totalnego bałaganu organizacyjnego. Od tego momentu w zasadzie nikt do końca nie wiedział z kim i gdzie ma jechać, jaki jest jego plan podróży i czy pani opiekun nie nakaże mu klęczeć w rogu busa z kciukiem w ustach. Najbardziej skołowany był pan z Nowej Caledonii, który, jak się okazało, zapłacił za wycieczkę potrójną cenę (nie jesteśmy jednak największymi frajerami w Bangkoku) i z pewnością będzie bohaterem opowieści oraz wyczynem roku agenta turystycznego, któremu udało się naciągnąć turystę na marżę 300%.



Komplet uczestników został przetransportowany do teoretycznie największej atrakcji dnia czyli bajecznego wodospadu, który w rzeczywistości okazał się zatłoczoną sadzawką przy ruchliwej drodze, której magia minęła bezpowrotnie jakieś 50 lat temu wraz z wkroczeniem dolara na dziewicze tereny dżungli tropikalnej. Wspomnieć jedynie wypada incydent mego skrajnego roztargnienia. Chcąc zamoczyć nogi oraz podejść wyżej do wodospadu postanowiłem zanurzyć się w niezbyt czystą toń zbiornika, w którym pluskały się miejscowe pociechy. Niestety zmylony brakiem widoczności dna zanurzyłem się weń nie jak poduszkowiec lecz niczym łódź podwodna. Dobrze, że jesteśmy w ciepłym klimacie. Mogłem mieć chociaż nadzieję na dość szybkie wyschnięcie całkowicie zamoczonego odzienia. Basia, Wojtek i Michał widząc wychodzącą, ociekającą wodą postać zgodnie wykrzyknęli: ''To
Rzeka Kwai.Rzeka Kwai.Rzeka Kwai.

Oryginalnej tajskiej nazwy nie odważę się przytoczyć.
Ty nie widziałeś, że tam jest głęboko?''. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że wyczekali z tą informacją do momentu mojego zanurzenia specjalnie...😊.









Był to już niestety moment, w którym musieliśmy się ostatecznie rozstać z bardziej nieobliczalną częścią naszej ekipy. W ograniczonym składzie zostaliśmy dowiezieni do Tiger Temple. W teorii miejsca, gdzie buddyjscy mnisi trzymają oswojone tygrysy, do których można podejść, pogłaskać i sfotografować się z nimi (tygrysami, bo mnich tutaj to żadna atrakcja – jest równie powszechny mnich lekarski na polskim trawniku). W praktyce teren świątyni to kilkuhektarowa farma, po której biegają oswojone dziki (też mi nowość 😊), sarny (to już coś), antylopy (ho ho ho!) i są też tygrysy. Jak stwierdził pewien napotkany przez nas rodak, tropiciel sensacji oraz wyznawca teorii spiskowej powszechnej - „One muszą być naćpane...''. Może i są. Krwi do badań nie pobraliśmy ale własnoręcznie głaskaliśmy jednego malucha.



Po Świątyni Tygrysiej czekała nas jeszcze droga powrotna. Oczywiście zgodnie z przepisami. Było bezpiecznie ale ledwo zdążyliśmy odebrać nasze pranie z pralni. Jeszcze parę minut i zostalibyśmy bez gaci na następny dzień. Wyjazd na lotnisko Don Mueng o 6.00. Na Phuket jesteśmy o 12.15.









Dotknijcie stojącego! 😊









Basia i Wojtek


Additional photos below
Photos: 11, Displayed: 11


Advertisement



Tot: 0.067s; Tpl: 0.013s; cc: 12; qc: 29; dbt: 0.0367s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.1mb