Advertisement
Published: August 10th 2015
Edit Blog Post
Zwiedziwszy pierwszorzędne lokalne atrakcje (Teide, Santa Cruz, Laaguna, Loro Parque etc.), powoli zaczynamy poznawać te klasy B bądź niższej. W pustym i głuchym Vilaflor małaEm spytała "Mami, dlaczego my tu przyjechaliśmy?". I musiałam chwile sie nagłowic, co jej odpowiedzieć.
Prawda jest taka, że przewodnik Lonely Planet rekomenduje 'beautiful Vilaflor' jako przystanek w drodze z wulkanu Teide i koniecznie każe usiąść w jakiejśtam restauracji na rynku. A od nas to dwadzieścia parę kilometrów, więc idealna odległość na popołudniową wycieczkę. Droga od razu wspina sie ostro pod górę. Vilaflor położona jest na 1414 m npm, a jestesmy na wybrzeżu wyspy, więc wspinaczka jest od poziomu zero. Zawsze gdy o tym myślę, przypominam sobie dwie panie w Ushuai na Ziemi Ognistej, co z wielkim przejęciem, stojąc na samym brzegu morza, chcąc koniecznie powiedzieć coś mądrego do przystojnego Argentyńczyka, pytały jak w tym miejscu jest wysoko. Wspinając się do góry, trzeba sie mocno trzymać, żeby człowieka wymiotki nie dopadły, a jednocześnie towarzyszy myśl, że to droga, którą J. jechał w maju z Teide (pod górę jechał chyba inną, ale najpewniej równie stromą) i jak on to zrobił?! Bo nasz Citroen Xsara Picasso, co ma doświadczenie prawie 90.000 km po wyspie, ledwo ciągnie. I wlasnie
w tym momencie zjeżdża z góry trzech skejtów. Czyli na deskorolkach! W pełnym rynsztunku - kaskach i ochraniaczach rozwijają dzikie prędkości. Co prawda za nimi jedzie niczym na Tour de France samochód serwisowy, ale i tak marna to pociecha, bo jak któryś w porę nie zahamuje, to go pewniakiem na najblizszą opuncję rzuci.
Sama Vilaflor cichutka, pusta; nie wiadomo, czy pusta, czy śpiąca. Na głównej ulicy w jednej kawiarni w cieniu siedzą dziadki, ale na placu, gdzie miała być restauracja wszystko zamknięte. Kościół zamknięty, informacja turystyczna zamknięta, sklepy z pamiątkami zamknięte. Plac zabaw otwarty. I tylko psy szczekają. Tyłkami. Ale przyjemne jest uczucie, że turyści zostali w dole, tu jest chłodniej, spokojniej. W ogrodach rosną gruszki, cytryny, pomarańcze. Nad nami tylko wulkan. A po drodze mijaliśmy winiarnie. Jest pomysł, żeby jedną z nich odwiedzić.
W niedzielę był ostatni dzień Q. Poszedł jeszcze na surf, a my włóczyliśmy się po angielskiej okolicy Playa de la Troya. Z niesmakiem obserwując ich wielkie brzuchacze spalone na różowo, panie w rozmiarze XL prezentujące bez pardonu swoje wdzięki i oferowane im drinki również w rozmiarze XL. Po walce z angielskimi sąsiadami w piątek wieczór, w sobotę rano mieliśmy na
środku ulicy wielką końską kupę. Najpierw Q się zdziwił "O, patrz - koń jedzie!", a potem zleciały się muchy. Te dwa zdarzenia - angielskie hałasy i przejazd konia nie są w sumie powiązane, ale jakoś nam się spasowały. A do tego jeszcze walczymy z najazdem karaluchów. Nie byle jakich. Każdy jest co najmniej wielkości palca. Na szczęście atakują pojedynczo - a to na tarasie, a to na schodach - jeszcze poza domem. Nie wiadomo, skąd się biorą, pojawiają się nagle wieczorem i czasami uda się je psiknąć trucizną, a czasami nie. Nie pomaga zmywanie tarasu, spotykamy je też na chodniku więc pewnie czeka nas bitwa doraźna.
Wieczorem stwierdziliśmy, że ostatni dzień to dobry pretekst, żeby Q zjadł w końcu lokalną specjalność - królika, na którego jakoś wcześniej nie miał ochoty - że niby za gorąco. Żeby królik lepiej smakował, zadbaliśmy o odpowiednią lokalizację. Nad samym Piekielnym Wąwozem - Barranco del Infierno, w Adeje. Na stolik czekaliśmy pół godziny, ale w końcu udało się usiąść na tarasie z widokiem na wąwóz, dolinę i morze. Gdyby nie mgłą, widać by było i Gomerę. Restauracja Otelo to lolalna instytucja, która niby ma całe menu, ale w sumie serwuje tylko conejo al salmorejo
- królika w sosie i Pollo Adeje - adehańskieggo kurczaka. Królik okazał się całkiem zwyczajny, ale za to kurczak smażony z czosnkiem, co ma chrupiącą skórkę - sam smak. Nie ma w internecie przepisu na niego; podobno to lokalny sekret. A mnie się wydaje, że głównym sekretem jest duża ilość tłuszczu, w którym tonie na patelni przez dłuższy czas.
Wieczorem byliśmy jeszcze w tasce na pożegnalnym drinku. Była Gruszeczka - fatalnie wyglądała w stroju a la koszula nocna i płaskich butach uwydatniających jej masywne udka. Niczym pollo adeje. Była też Biała, ubrana na czarno (na zdjęciu) i dziewczyna w puchówce. A z zespołem śpiewał flamenko pan rasta z najprawdziwszymi dreadami. To miejsce jest magiczne.
Na zakończenie piosenka w wykonaniu Isabel Pantoja. Nie słyszałam o niej wcześniej, ale teraz kilka razy widziałam informacje o tym, że artystka siedzi w więzieniu. Okazało się, że to wielka gwiazda, ale została skazana na 2 lata za korupcję. A śpiewa tak - tytuł akurat pasuje: