Advertisement
Published: September 17th 2010
Edit Blog Post
Po usunięciu drugiego ściennego stworzonka wczoraj wieczorem nie mieliśmy już żadnych tego typu przygód, choć poszliśmy spać z pewną taką nieśmiałością. Z kolei dziś od samego rana jęczałam, że jesteśmy w Queenslandzie jeszcze tylko do soboty i że tyle jest do zobaczenia i że potrzebujemy jeszcze co najmniej miesiąca i że to niesprawiedliwe i że ja się tak nie bawię. Opcji jest tyle, że po prostu nie wiadomo, na co się zdecydować (czy raczej: z czego zrezygnować) - wystarczy wspomnieć, że między Townsville a Cairns jest około 1000 km szlaków turystycznych. Na razie wymyśliliśmy, że wrócimy do Australii za parę lat w lipcu-sierpniu i spędzimy miesiąc w outbacku, miesiąc na odcinku wschodniego wybrzeża między Townsville i północnym krańcem półwyspu York i oczywiście co najmniej tydzień w Eungella. 😊 Mamy nawet pewien chytry plan dotyczący tego, jak załatwimy sobie ponad dwa miesiące urlopu w tym samym terminie.
Bardziej krótkoterminowy plan przewidywał jakąś formę spotkania z krokodylami. Wczoraj wieczorem znaleźliśmy informację o „tajemniczym krokodylowych safari o zmierzchu” po jednej z okolicznych rzek. Bardzo nam się ten pomysł spodobał, jednak kiedy uświadomiliśmy sobie, że jego realizacja oznaczałaby powrót ciemną ścieżką przez las o godzinie 22, nagle zgodnie uznaliśmy, że wycieczka wcale, ale to
wcale nie jest fajna. Wybraliśmy się więc na pobliską farmę krokodyli, Johnstone Crocodile Farm, gdzie po pierwsze hoduje się krokodyle w celach komercyjnych, a po drugie trzyma się dorosłe krokodyle, które zostały „odłowione”, bo zagrażały ludziom.
Kiedy kupiliśmy bilety i zaczęliśmy rozmawiać z naszym przewodnikiem, kasjerka wyciągnęła spod lady małego krokodyla i podała mu go, a on przekazał go nam! 😊 Jego skóra (to znaczy skóra krokodyla, nie przewodnika!) była mięciutka, a pod nią czuło się niesamowicie silne mięśnie, przez co zwierzak był nieproporcjonalnie ciężki. Łypał na nas mało przyjaznym wzrokiem, który zdaniem przewodnika mówił: „Spróbuj tego numeru za parę lat!”. Niestety krokodylek pożyje sobie jeszcze tylko rok, po czym zostanie zutylizowany: mięso na steki, skóra na torebki czy buty, wnętrzności na nawóz, łapy na drapaczki do pleców itp. - nic się nie zmarnuje.
Wycieczka po farmie była bardzo ekscytująca: przewodnik w asyście kolegi wchodził na wybiegi krokodyli, budził je ze snu i opowiadał o nich, skłaniał je do wyjścia z sadzawki oraz wykonywania tego wszystkiego, o czym opowiadał: kłapania paszczą, podbiegania, podskoków czy szybkiego odwracania się o 180 stopni - wszystko po to, aby nakarmić je kawałkiem kurczaka. To naprawdę fascynujące zwierzęta (mówię o krokodylach, nie kurczakach!),
Zaklinacz krokodyli
Twoje powieki stają się ciężkie... zasypiasz... idealnie przystosowane do tego, aby przetrwać za wszelką cenę. Krokodyl potrafi nie jeść przez 12 miesięcy i cierpliwie czekać, aż jego ofiara sama do niego przyjdzie, przy czym ich niezwykły zmysł pozwala im na przykład wyczuć w wodzie z odległości kilkudziesięciu metrów bicie serca człowieka. Jego szczęki są tak silne, że gdyby chapsnął ludzką głowę, stałoby się z nią to, co z kurzym jajkiem, które z całej siły nadepnie dorosły człowiek. Nasz przewodnik poradził nam, że jeśli nasz znajomy zostanie wciągnięty pod wodę przez krokodyla, należy cierpliwie poczekać parę minut - zwierzę nie jest w stanie przełykać pod wodą, więc musi się w ciągu paru minut wynurzyć, dając nam znakomitą okazję do zrobienia efektownego zdjęcia. 😉
Na farmie były także inne zwierzęta - znów mieliśmy okazję karmić kangury i wallabie oraz zobaczyć dingo i przyjrzeć się uważnie emu. Następnie podjechaliśmy do Josephine Falls, jednego z bardzo licznie występujących tu wodospadów. Miałam nosa, pakując nam na drogę stroje kąpielowe; choć nie sądziłam, że się przydadzą, ujrzawszy ludzi pluskających się w rzece poniżej wodospadu natychmiast poszliśmy w ich ślady. Woda była… no cóż, po prostu źródlana i cudownie chłodziła nasze przegrzane, nienawykłe do trzydziestoparostopniowych upałów przy bardzo wysokiej wilgotności powietrza ciała.
Zapomniałam wcześniej wspomnieć, że pogoda jest tu naprawdę tropikalna i nawet siedzenie w cieniu sprawia, że człowiek oblewa się potem. Najlepsze było to, że skały w wodospadzie utworzyły naturalną zjeżdżalnię, którą - jak widać na zdjęciach - uwielbiają nie tylko dzieciaki. Siada się w strumieniu i woda załatwia resztę. 😊 Zgodnie uznaliśmy, że było to niemal tak czadowe, jak dziobaki, a Misiek dodał, że gdyby pływały one w tej rzece, byłby to raj na Ziemi. Jutro pojedziemy zatem na płaskowyż Atherton, gdzie można przy dużej dozie szczęścia zobaczyć nasze ulubione zwierzątka.
W Sanctuary byliśmy znów przed zachodem słońca, żeby nasze pierwsze (i jedyne) wejście ścieżką przez las zaliczyć bez nadmiernych emocji. Zasuwaliśmy ostro pod górę krętą ścieżką, oblewając się potem; w pewnym momencie myślałam, że nie dam rady. Na szczęście obyło się bez pająków czy kazuarów. Na samej górze, ciężko dysząc, zaklęłam szpetnie: zostawiłam w samochodzie laptopa, na którym miałam zapisane adresy i numery telefonów, których potrzebowałam dziś wieczorem do różnych rezerwacji (że nie wspomnę o blogu). Misiek westchnął ciężko, po czym odwrócił się na pięcie i pognał w dół. Wrócił dziwnie szybko, dysząc jak lokomotywa - wykorzystał tę okazję do zafundowania sobie treningu kardio i całą drogę w
dół oraz w górę (w sumie 1200 metrów) przebył biegiem…
Na kolację już drugi dzień zajadamy uprawiane w okolicy banany i grejpfruty, kupione na stoiskach przy autostradzie bezpośrednio od farmerów. Są malutkie i wyglądają kiepsko - UE nigdy nie wpuściłaby ich do swoich supermarketów - ale smakują wspaniale. Małe porównanie: w Brisbane kupowaliśmy takie same banany po 7 AUD za kilogram, a an grejpfruty nawet nie patrzyliśmy; tu za trzy kilo grejpfrutów i kilo bananów zapłaciliśmy w sumie… 3 AUD. Niech żyją australijscy farmerzy!
Advertisement
Tot: 0.09s; Tpl: 0.013s; cc: 9; qc: 47; dbt: 0.0571s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.1mb