Advertisement
MałaEm i Q dosypiają jetlag, kołysani - chciałoby się powiedziec - szemrzącym deszczem, ale prawda jest taka, ze ordynarnie leje całą noc. Wczoraj malaEm padła jak mucha przy ubieraniu w pizamke i ja po chwili razem z nią choć budziła się w nocy 2 razy (wołając na szczęście w pierwszej kolejności Tati!, a nie Mami!), to noc zaliczyć należy do udanych i przespanych. Czekam na relację Q, który załapał się jeszcze wczoraj na imprezę i miał mi dostarczyć na bloga jakis gorący content na temat lokalnego hajlajfu.
Wczoraj w ciagu dnia deszcz tylko przepadywdał - pogoda zepsula się w dniu naszego przyjazdu - cały ubiegły tydzień było piękne słońce. Udało nam się zaliczyć częściowo Stanley Park, przy którym Central Park to babciny zagonek. W parku jest miedzy innymi wielkie akwarium, baseny, plaże, zoo i inne atrakcje. My nakarmilismy kanadyjskie gęsi i poszliśmy do akwarium. Kolejna amerykanskosc: możliwość wykupienia rocznej karty wstępu i oczywiście opcja stania się memberem. Pewnie w sumie opłacalna, bo lokalne dzieci do akwarium faktycznie chodzą kilka razy rocznie - ilośc deszczowych dni powoduje, ze można szybko wypstrykac sie z atrakcji pod dachem. Ja zdecydowanie najbardziej w akwariach lubię hipnotyczne meduzy i wielkie szyby z rekinami. Taka fajna
jest w Lizbonie. Tu dodatkowo był jeszcze pokaz delfinich sztuczek. MałaEm po obejrzeniu wszystkich zwierzątek - chyba najbardziej jej się podobał purpurowy jeż morski - kazała mu zrobić zdjęcie, zażyczyła sobie zjeść fryty, a dla zdrowia do kompletu dostała jeszcze chicken nuggetsy. Jak to w Ameryce, innej opcji obiadowej specjalnie nie było, choć dla niepoznaki starają się na samym końcu menu proponować kubeczek świeżych cietych warzyw. W opcji posiłku dziecięcego nadal pozostaje 'drink z fontanny' czyli coś bąbelkowego - w najlepszym wypadku, jeżeli nie cola, to landrynkowa lemoniada.
MalaEm przespała nasz wspaniałY japoński lunch, dzięki czemu mogliśmy się w spokoju delektowac delikatna rybka, choć to w sumie był pierwszy lepszy lokal i pewnie nie szczyt lokalnych możliwości. Nie będę pisała o cenach, ale dość powiedzieć, ze miska udonu jest ponad 10 płn tańsza niż w żwawiej i akurat tu bliskość oceanu niemożliwe być argumentem. Zestaw Maków na bogato 12 sztuk, który sam w sobie może stanowić danie, to jakieś maaaax 30 złotych. No i tuńczyk nie smakuje jak chicken of the sea, tylko rozplywa się w ustach. I zielonej herbatki dolewają w sposob nieograniczony zamiast dawać pół czajnika, niezależnie czy zamawia się dla jednej czy czterech osób.
Po
lunchu, jaki ze byliśmy już w centrum , łaziliśmy po tutejszej High Street, gdzie panoszą się oczywiście Old Navy, Victoria's secret i inne takie. A oprócz tego, lokalny król donatow Tim Hortons i Subway, przemieszane z chinsko-japońskim szybkim lunchem. Zreszta ilośc skosnookich jest tu naprawdę olbrzymia, podczas gdy prawie nie widać Afroamerykanów.
Q też mówi, ze strasznie tu jezdzi dobrych samochodów i chyba faktycznie tak jest, bo chwila każe mi na jakiegoś Astona albo Maseratti. Miasto bardzo przypomina mi Seattle - przez widoki pewnie i rodzaj zabudowy, miejscami całkiem wsiowej - takie domeczki z ogródkami, kiedy indziej kondominium z sajdingu, troche wieżowców, ale już nie najmłodszych. Szwędajac się w sobotę trafiliśmy do Gastown, kolejnego mini-miasteczka w mieście, gdzie małaEm postanowiła wypróbować na stylowych panach w streetwearowych butikach swoje wdzięki, co robiła już wcześniej z powodzeniem w Paryzu. Wyglada to mniej więcej tak, ze wchodzisz z nią do butiku, gdzie wszystko jest ładnie ułożone na półeczkach, wiszą japońskie ciuchy za duże pieniadze, za kasa stoi jakiś wystylizowany pan z poważna miną często wydziarany, co sie z tobą wita i obcina cie od razu (ale dyskretnie), żeby zobaczyć kto zacz. Q. idzie przeglądać te półeczki, a małaEm zaczyna wspinać się po
schodach, przestawiać buty, chować się miedzy ubraniami na wieszakach, robic akuku w przebieralni i piszczeć. Wystylizowani panowie w końcu miękną, nie wypada im powiedzieć, żeby przestała, wiec po prsotu zaczynają gadać i robi się miło, No i często kończy się zakupami. Nie inaczej było i tym razem. W dodatku porzuciłyśmy w jednym sklepiku za listwą oswietleniową niedojedzonego lizaka. A! I jest jeszcze jedna fajna w tej Ameryce rzecz - niżej podpisana wchodzi w rozmiar xs - czy to nie piękne...?
Wróciliśmy na nasza dzielnię wieczorem znów w deszczu, wyposażeni w nowe kalosze.
Advertisement
Tot: 0.069s; Tpl: 0.013s; cc: 8; qc: 23; dbt: 0.0469s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1mb