Dobra, teraz to juz taka wykonczeniowka...


Advertisement
Thailand's flag
Asia » Thailand » South-West Thailand » Krabi
January 11th 2014
Published: January 11th 2014
Edit Blog Post

Total Distance: 0 miles / 0 kmMouse: 0,0


20 grudnia wylecialem z Wientianu do Kunming - bardzo niemile zderzenie z chinska rzeczywistoscia. Po pierwsze- mroz! Spodziewalem sie bylem czegos w granicach 15-18 stopni, tak jak to zawsze bywalo w tym miescie kiedy odwiedzalem je w styczniu czy w lutym, tym razem jednak juz z samolotu dawalo sie zauwazyc laty sniegu, a w nocy zrobilo sie regularne minus siedem. Do tego Chinczycy, gadaja na caly glos przez te swoje komorki, charchaja, pluja, a jezdzac po ulicach trabia niemilosiernie...zdazyl sie czlowiek co nieco odzwyczaic. Na usprawiedliwienie chinskiego chama rzec mozna tylko tyle, ze to jego chamstwo nie jest podszyte agresja, to inna bajka niz u naszej podblokowej dresiarni, to jest po prostu rozpychajacy sie lokciami chlop w gumofilcach. O ile jednak mniej sympatyczny od Filipinczyka, Taja czy Laotanczyka, tamci po prostu staraja sie byc przyjemni.

W Kunming zabawilem tylko jeden dzien; zamierzalem wprawdzie z poczatku wybrac sie i zobaczyc slynne tarasy ryzowe Honghe, ale wobec ryzyka tego, ze tarasy po prostu zamarzly (wiszace lodowiska, tez mi cos😉, od razu zdecydowalem sie kupic nastepnego dnia bilet pierwsza klasa do Guangzhou. W oczekiwaniu na pociag przeszedlem sie w okolicach dworca kolejowego, trafilem do jakiegos hostelu mlodziezowego, wpadlem na podekscytowanego bialego narkomana ze stanu Colorado. Po prawdzie, mial powody do ekscytacji - na ulicy lezal trup Chinczyka, facet wyskoczyl z okna. Policja z jakichs powodow nie uprzatnela go, nie przykryla nawet czarnym workiem, odgrodzono go jedynie plastikowa tasma w kolorach krawatow Samoobrony. Dwie godziny pozniej, kiedy zmierzalem juz do pociagu, lezal tam sobie nadal. W Kunming spotkala mnie jeszcze dziwna przygoda z klimatyzatorem w hotelu... no nic, jesli ktos ciekaw, moze mnie wkrotce zapytac.

Pociag starego typu, jechal te 1800km przez 29 godzin, ale kiedy ma sie wygodne duze wyrko, nie meczy to specjalnie. Cena: 260 zlotych. Pare slow o innej osobliwosci chinskich kolei: obsluga, oprocz zwyklych obowiazkow sprawdzania biletow, utrzymywania wagonow w czystosci, gotowania posilkow, ma jeszcze jedno zajecie: handel obnosny. Co pol godziny zjawia sie kolejarz i stara sie cos sprzedac - yunnanska herbate, zestaw naczyn kuchennych lub nawet wysokiej klasy aparat do pomiaru cisnienia tetniczego. Bylo to nieco rozluzniajace - siedze sobie, objedzony dobrym zarelkiem i opity lekkim piwkiem, a przede mna ladna dziewczyna w mundurze kolejowym, poswieca cale 5 minut aby przekonac mnie do zakupu tego cuda techniki medycznej, nawijajac oczywiscie po mandarynsku. Po prawdzie zgrubsza rozumiem, co do mnie mowi, ale robie tylko glupkowaty "usmiech laowaja", patrze
Ningxiang...Ningxiang...Ningxiang...

...po prawdzie wcale tak nie wygladalo, ale skoro juz opisuje je jako straszna dziure...
jej w oczy i rozkladam rece, a ona gada dalej i dalej...

Jakby nie bylo, jest to juz koniec moich wakacyjnych wojazy do Chin, fascynacja mija - widzialem juz prawie wszystko co warto zobaczyc, jestem do tego zniechecony drozyzna, jaka panuje w Chinach w porownaniu z innymi krajami regionu, tu jednak napisze jeszcze ostatnich kilka slow w tonie bardzo pozytywnym o Kraju Srodka: fascynujace jest, jak preznie dziala tam drobny biznes, jestem przekonany ze na nim wlasnie opiera sie ich obecna potega. Dzialaja miliony drobnych rodzinnych firm, ich siedziby mieszcza sie na parterach domow wdzluz ulic, nawet w najbardziej zapyzialych drobnych, nowozbudowanych miasteczkach; smieszne sa firmy typu "przewoz osob" - dwudziestomiejscowy busik jedzie, kierowca i bileterka oddaja sie polowaniu na potencjalnych pasazerow - busik zwalnia, kierowca krzyczy do tych po lewej, bileterka do tych po prawej. jesli klyent sprawia wrazenie nie-do-konca-zdecydowanego, bileterka wyskakuje, poklepuje go po lecach, zapedza do srodka. Czerwone swiatlo to niepotrzebna strata czasu, fotoradar omija sie szerokim lukiem, skrecajac w prawo, a po 20 metrach znow w lewo. Obserwowalem to pomiedzy miasteczkiem Ningxiang a Changsha, gdzie spedzilem Boze Narodzenie. Moze nie z upodobania do takich miejsc (7-milionowe Changsha to takie nasze Kielce, a 200-tysieczne Ningxiang to zdecydowanie mniej niz Wloszczowa), po prostu znow sie rozchorowalem, musialem kilka dni spedzic w wyrku. Changsha i Ningxiang nastapily bezposrednio po Guangzhou, w sumie sympatyczniejsze byly, w Guangzhou najpierw dalem sie naciac na paskudny brudny hotel, niemal za 100zl za noc, potem zmienilem go na znacznie lepszy w nieco nizszej cenie, niemniej przesiakniety obrzydliwymi amerykanskimi "Christmass songs" - a Chinczykom zdaje sie ze te paskudne pioseneczki tworza "romantyczny nastroj" swiat. W kazdym razie Boze narodzenie weszlo Chinczykom juz w zwyczaj, jako kolejna dobra okazja do robienia zakupow i odpalania fajerwerkow. Dygresja luzna: w zdaniu "obcokrajowcy nie rozumieja Chin" jest sporo prawdy, natomiast to niezrozumienie jest niczym w porownaniu z tym, do jakiego stopnia Chinczycy nie maja zielonego pojecia o tym, czym jest kultura Zachodu. I raczej nie maja szans zrozumiec- zbytnio lubia sie plawic w swoich stereotypach i w swoim samouwielbieniu. Nasze jedzenie jest najostrzejsze. Nasz jezyk jest najtrudniejszy... mozna tlumaczyc, ze meksykanskie zarcie potrafi byc 3 razy bardziej palace od najwscieklejszych kurzych skrzydelek z Hunanu, to jeszcze do nich jakos trafi, ale, wez tu im czlowieku wytlumacz co to deklinacja, koniugacja i tryb rozkazujacy w jezykach slowianskich...

W koncu opuscilem Changshe, wsiadajac do samolotu lecacego, precz z zima,
Phra-NangPhra-NangPhra-Nang

Nie ma to jak korzystac z cudzych zdjec, od razu lepiej to wyglada
prosto do Bangkoku. Nie zapamietal mi sie jakos specjalnie ten Bangkok. Wynajlem hotelik na przedmiesciach, gdzie bylo bardzo rodzinnie i milo, swiergot ptakow o poranku, choc nadal nie jakos specjalnie cieplo. Kilka spacerow po miescie, jazda metrem, trudnosci w znalezieniu knajp w zachodnim stylu (znaczy sie:nie na ulicy). Po 2 dniach, za porada Toma, polecialem daleko na poludnie, do Krabi, znow bez sprecyzowanych planow. Od razu wypozyczylem skuterek - tym razem Honda 110 cm3, o wyjatkowo rozowym wygladzie, znaczy sie takie skrzsyzowanie rozy, blekitow, Hello-Kitty, w sumie raczej Austin Powers po calosci, ale w przyplywie rubasznosci nazwalem go "Gaybee". To chyba jedno jedyne oryginalne zdjecie jakie moge tu zamiescic, pochwalilem sie bowiem niezwlocznie tym nabytkiem Ewie, potem zas zepsul mi sie telefon i zadnych zdjec juz nie tylko robic nie moglem, ale i nawet odzyskac tych zrobionych wczesniej. W sumie trudno winic technologie Szajsunga, na Filipinach telefon ten jako-tako przezyl upadek na beton z kieszeni kapielowek kiedy jechalem jakies 30km/h po betonie, drugi upadek w Krabi w podobnej sytuacji okazal sie byc ponad jego wytrzymalosc.

Przez pierwszych kilka dni w Krabi obskakiwalem zwykle atrakcje turystyczne- Ao Nang, pobliska plaza na polwyspie, z niesamowitymi widokami pobliskich pionowych wapiennych urwisk, ze stalaktytami. Wszystko bardzo fajne, jedyny problem to wsciekle tlumy turystow dookola. Ciekawsza rzecza nieopodal byly sciezki wiodace do "punktu widokowego". Zaciekawilo mnie to od razu kiedy zobaczylem drogowskaz ze znakiem "zakaz skokow na spadochronie", zrobiony zupelnie na serio, las urywa sie kompletnie pionowym urwiskiem - i cale szczescie ze nikomu nie przyszlo do glowy stawiac tam zadnych barierek. Nie ma tez zadnego oznakowania, wszyscy gubia sie w labiryncie sciezek, czy tez raczej drog wspinaczkowych, momentami jest tam trudniej niz na Orlej Perci. Dzieki temu, ze sie pogubilem, zaliczylem nie tylko punkt widokowy, ale i pobliski szczyt krasowej gory (z ktorego nic nie bylo widac, bo krzakami i lasem porosniety) oraz mala, wypelniona dzungla kotline, do ktorej prowadzi tylko jedna sciezka.

Druga obowiazkowa atrakcja rejonu Krabi sa wyspy Phi-Phi. Wycieczka duza motorowka wyposana w piec silnikow po 225 koni kazdy. Znowoz - piekielnie pieknie, gdyby tylko nie te tlumy... Fajnie plywalo sie z maska wsrod lawic rybek. Nie byly wprawdzie tak roznorodne i kolorowe jak te na Palawanie, za to o wiele bardziej zmotywowane - zaloga motorowki rzucala kawalkami chleba, prosto do zupy z rybek i turystow, na lazurowej wodzie.

Sylwester - siedzialem sobie sam na dole w hotelu
Plaza w Thai MueangPlaza w Thai MueangPlaza w Thai Mueang

Dokladnie tak - iglaki, piekny baltycki piach i nikogo po horyzont!
(po prawdzie nie pamietalem nawet ze to ostatni dzien roku, spedzilem go wczesniej objezdzajac skuterkiem okolice - wodospad, jakies gaje palmowe), az zaprosili mnie do swojego stolu Rosjanie z Kazania. Coz, ja wiedzialem ze Kazan to stolica Tatarstanu, co im wydalo sie zupelnie naturalne, oni natomiast nie wiedzieli co to takiego ta Warszawa, co dla mnie naturalnym zupelnie nie bylo. W kazdym razie byli bardzo mili, nic ze stereotypu aroganckiego ruskiego turista w cieplych krajach. Probowalem z nimi zaspiewac, ale nie szlo. "Padmaskownyje wieciera"- to jeszcze jeszcze, ale "Swietej Wojny" - spiewac po prostu nie chcieli - bo to polityka i pizdziec. To mnie w nich zdecydowanie najbardziej ujelo - przyjechali sobie z dziecmi w cieple kraje odpoczac, normalni ludzie, wreszcie jacys Rosjanie wyzwoleni z Rosjan.

Pozostawal mi na miejscu jeszcze dobry tydzien, glowne atrakcje regionu juz wyczerpalem, dreczyl mnie pewien niesmak - co ja tu wlasciwie robie? Tlumy Szwedow, Francuzow, Anglikow i Rosjan w rajskiej scenerii dookola nie draznilyby mnie pewnie az tak bardzo, gdyby nie to, ze bylem sam jak palec. Pewnego dnia wsiadlem na Gaybee i popedzilem na Zachod, z malo sensownym planem zrobienia tych 120km w jedna strone tylko po to, zeby wykapac sie w
A, jeszcze o A, jeszcze o A, jeszcze o

Plaza Thai Mueang to miejsce, gdzie zolwie morskie wylaza na lad zeby zlozyc jaja. Moze nastepnym razem i to zobacze, poki co w temacie obcowania z zolwiami jestem w pelni usatysfakcjonowany po filipinskich przezyciach
Oceanie Indyjskim (skoro wczesniej zaliczylo sie juz Pacyfik z obydwu stron i Atlantyk co najmniej z jednej...). Dotarlem na miejsce w przypadkowym zupelnie miejscu, wylazlem na plaze - i zatkalo mnie. Po horyzont w obydwie strony NIKOGO, a plaza z gatunku tych kilku najpiekniejszych na swiecie - piach jak nad Baltykiem, w powietrzu zapach zywicy z drzew iglastych, wielkie fale, woda zwyklek w tych stronach niebieskosci. nastepnego dnia zaladowalem sie na skuterek ze wszystkimi klamotami i przenioslem do Thai Mueang. Wynajalem domek-bungalow we wspanialym ogrodzie, nie dosc ze czysty i dobrze wyposazony (lodowka, drewniany fotel bujany na werandzie, finska sauna, porzadne wifi), to jeszcze tani raczej - 72 zlote za dobe. Tak zaczelo sie ostatnich 6 dni wspanialego lenistwa na odludziu. Pobudka, herbata na werandzie, potem wyprawa motorkiem gdzies w okolice - np. do ktoregos parku narodowego z wodospadem, albo do jaskini (800m szerokimi korytarzami- najpierw lodka, potem tratwa, potem brodzac w wodzie), albo zupelnie bez celu do Phuket... potem plaza, piwo, kapiele. W wodzie nie siedzialem nigdy zbyt dlugo, troche przeszkadzaly parzace meduzy, to i tak nic w porownaniu z tajskimi komarami - niezwykle malymi i zwinnymi bydlakami. Gdyby nie dobre smarowidlo, w ogole nie byloby mowy o fajnych wakacjach... Wieczorami lazilem do miejscowej knajpki typu hotpot - bufet kilku rodzajow miesa, warzyw i grzybow, wszystko to pichci sie na grillu przykrytym talerzem z woda. Wychodzilo pysznie - zarowno podsmazone lub ugotowane mieso, jak i zupa grzybowo-miesna, ktora zostawala pod koniec. Cena za to jedzenie pod korek - 13 zlotych... zaprzyjaznilem sie z wlascicielka tego biznesu, Jay. Poki co, traci ona na tym wszystkim, zeby wychodzic na zero musi miec okolo 10 klientow dziennie, tymczasem bywaly dni, kiedy bylem jedynym... Jesli ktos chcialby wybrac sie do Tajlandii zeby spedzac czas w pieknym miejscu, bez tlumu dookola, moze zglosic sie do mnie po kontakt do Jay, ona bez problemu moze zorganizowac wszystko, od odbioru z lotniska, poprzez nocleg do pysznego jedzenia.

Tak i nadszedl koniec podrozy, siedze na lotnisku w Bangkoku, przede mna powrot do Warszawy przez Szanghaj i Dubaj. Jakos nie mam ochoty pisac powaznych podsumowan. Patrzac na wspak orzec mozna, ze wybralem sie po to, aby wyrysowac na mapie szczekajacego pieska na kolkach, ze smycza zaczynajaca sie w Warszawie :-)

Advertisement



Tot: 0.067s; Tpl: 0.013s; cc: 5; qc: 48; dbt: 0.0413s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.2mb