COMING SOON HOUSE ADVERTISING ads_leader
jedna kropka -
jeden nalot bombowy Bedzie o krotkim pobycie w Vientiane i o 4-dniowej wyprawie motorkiem do Luang Prabang i z powrotem.
W Nong Khai wykupilem w jakims biurze podrozy przeprawe przez Most Przyjazni prosto do Vientiane, stolicy Laosu. Miasto jak miasto, nic szczegolnego po prawdzie. W porownaniu z odwiedzonym niegdys wczesniej Luang Prabang prezentuje sie znacznie gorzej - po prawdzie nie ma tu jakichs szczegolnych atrakcji, do tego jest , jak na Laos, bardzo drogo. W obskurnym hotelu w centrum placi sie 20 dolarow za noc; tuk-tukarze cwaniakuja, wystarczy chwila nieuwagi i za przejazd zaplacic mozna zupelnie europejska cene. Wynajem skutera - cena wywolawcza 10 dolarow za dzien (wobec 5-7 dolarow gdzie indziej w Laosie czy w innych krajach regionu). Osobliwoscia jest sfrancurzenie miasta - ulice zwa sie "rue" badz "avenue", na ulicach widac sprzedawcow bagietek, na urzedach francuskie napisy obok laotanskich. Nie zzdziwilbym sie widzac gdzies w knajpie francuska wersje Beach Boys - Les Garcons du la Plage ;-) Mnostwo bialych turystow w centrum. Wszedzie reklamy Beer Lao. Maja powod do dumy- jest to z pewnoscia najlepsze piwo w Azji, poza Taiwan Pijio chyba jedyne, ktore smakuje po prostu dobrze, mimo ze pedzone jest na ryzu. Moze i jest w tym zasluga Francuzow?
Receptura stojaca za sukcesem Beer Lao jest prosta- drozdze i chmiel importowane z Europy. W takim Tsingtao chmielu chyba w ogole nie ma.
Z ciekawych miejsc do odwiedzenia w Vientiane - z pewnoscia jedno: COPE - centrum rehabilitacji i mini-muzeum skutkow bombardowan Laosu w latach 1964-1972. Suche fakty:
- Laos pozostawal formalnie neutralny
- Zrzucono tu 2 miliony ton bomb, czyli zgrubsza tyle co w trakcie drugiej wojny na wszystkie kraje
- czesc sposrod zrzuconych ladunkow stanowily bomby kasetowe rozrzucajace mini-granaty, tych "bombies" bylo w sumie okolo 270 000 000 (dwiescie siedemdziesiat milionow)
- Do 30% bomb i bombiatek nie wybuchlo, po prostu wrylo sie w glebe. 84 000 kilometrow kwadratowych jest po prostu tym skazone, praktycznie na zawsze - oczyszczac udaje sie ok. 40 km2 rocznie
- Od poczatku, ofiarami niewybuchow padlo ok. 50 000 ludzi, z czego 40% to dzieci. Obecnie dochodzi do ok. 100 wypadkow rocznie. Zazwyczaj urywa nogi.
Nie wczytywalem sie dokladnie, jak to z ta neutralnoscia Laosu bylo. Jedno jest pewne - ten rzadko zaludniony i biedny kraj, z jego pokojowo usposobionymi mieszkancami nie mial zadnych szans, zeby przeciwstawic sie, czy to infiltracji wojsk Wietkongu, czy amerykanskim bombardowaniom.
milicyjny pol-kask
i dwie sympatyczzne Japonki Do muzeum wszedlem, przywitalem sie normalnie (czyli po angielsku), po czym obejrzalem film (nakrecony przez Australijczykow), kilka tablic, kolekcje protez i wozkow inwalidzkich... kiedy przyszlo sie zegnac, nie moglem sie powstrzymac i najpierw przemowilem po angielsku z jakims pokracznym akcentem, ktory nie mogl zostwiac watpliwosci ze NIE jestem Amerykninem, po czym, przy kupowaniu pamiatkowej koszulki, powiedzialem ze jestem z Polski, i ze u nas tez po wojnie spory problem niewypalow pozostal. wyszedlem, zjadlem lody i pogadalem z dwiema japonskimi studentkami, jak to Japonki- wyjatkowo mile osoby, w dodatku mowily dobrze po angielsku, co u tej nacji jest nie lada rzadkoscia.
Wypozyczylem skuterek, na 5 pelnych dni. Rankiem opuscilem Vientiane, kierujac sie trasa krajowa nr 10 w kierunku jeziora Nam Ngum. Wyjazd z miasta nieprzyjemny: duzy ruch, mnostwo kurzu, dziurawa droga, a miejscami wlasciwie brak drogi. Pamietam ze chwile wahalem sie, czy w ogole nie zawrocic, jazda po czyms takim przez 800km to zadna przyjemnosc. W dodatku absolutne zero zauwazalnych drogowskazow, na kazdej wiekszej krzyzowce trzeba bylo zatrzymywac sie i dogadywac na migi z lokalesami. Po pewnym czasie minalem jednak przyslowiowy "Raszyn", zrobilo sie pusciej, ladniej i gladziej. Drogowskazow nadal jednak nie bylo, szczesciem udawalo sie spotykac milych i uczynnych
Laotanczykow, z ktorymi szlo sie dogdac po angielsku. Najlepiej zatrzymywac sie w takim celu przy kawiarence internetowej albo aptece. Trasa nr 10 nie jest w najlepszym stanie, momentami asfalt urywa sie na wiele kilometrow, jedzie sie po czerwonej glebie upstrzonej kamieniami. Najgorszy jest oczywiscie kurz i piasek. Smieszny pol-kask, jaki dostalem w wypozyczalni, zdjalem zaraz za miastem, zreszta i tak nie mial owiewki. 10-tka w koncu polaczyla sie z glowna szosa krajowa nr 13, popedzilem dalej na polnoc, zjadlszy obiad w ktorejs z przydroznych restauracji. Do konca dnia szlo gladko, jechalem sobie ubrany w krotkie gatki i bawelniana koszulke. Minalem Vang Vieng, nie zatrzymujac sie tam, po prawdzie glownie dlatego, ze naczytalem sie w necie historii o tym miejscu - ze mekka bialasow roznej masci, glownie nastolatkow z powyrywanymi kawalami mozgu. 20-kilka bialych trupow tylko w 2011 roku, glownie przez skakanie do wody z wysokich platform, po mieszance wina, bimbru, trawy, grzybkow, piwa, haszyszu, czego tam jeszcze...wszystko dostepne na miejscu w przystepnej cenie. Moze to i jakas mala zemsta Laosu? Zrobic dla bialych takie miejsce, gdzie ich dzieci bedzie mogla pozabijac ich wlasna glupota, jeszcze zarobic na tym? Od Vang Vieng zaczely sie ladne gorki, takie podobne nieco do tych
jak w yangshuo
jazda bez kasku gwarancja modnej fryzury z Yangshuo, a czasem po prostu drobne zielone pagory, jak na Nowej Zelandii. Pojechalem jeszcze 40km dalej, niemal do Kasi, tam w pewnym momencie zobaczylem przemawiajaca do mnie przydrozna reklame:
"RESTAURANT...GUESTHOUSE...KARAOKE...PLEASE VISIT, WHY NOT?"
Bylem jedynym gosciem, wlascicielka odwiazala lanuch z drzwi wejsciowych i zaprezentowala pokoj. Komunikacja calkowicie na migi, czy mam szczotke do zebow, itepe. Wzialem prysznic, wrocilem pod glowna wiate obejscia. Tam zorientowalem sie, ze kobita oglada chinska telezwizje - dalej juz gadalismy po mandarysnku. To po prawdzie pierwszy raz (jesli nie liczyc naciaganych sytuacji z chinskich restauracji w Kopenhadze), kiedy znajomosc chinskiego przydala mi sie poza Chinami. Kobita pochodzi z pogranicza, do Chin jezdzila na saksy. Zjadlem i wypilem. Pod wieczor lunal tak dlugi i rzesisty deszcz, ze zastanawialem sie, czy to moje schronienie nie zacznie unosic sie na wodzie. Do tego - ciekawe, jaka pogoda bedzie jutro? Z Vientiane w maly plecaczek zabralem tylko kilka najpotrzebniejszych rzeczy, o kurtce przeciwdeszczowej jednak zapomnialem. O poranku jednak nie padalo, choc niebo bylo raczej zachmurzone. Ruszylem, nadal w krotkich spodniach... po kilkunastu kilometrach zmienilem na dlugie, do tego wszystkie 3 podkoszulki, polar i skarpety do sandalow. Potem jeszcze kask pol-orzeszek, a droga piela sie tylko wyzej i
hobbiton
widok ze schroniska na przeleczy wyzej. W koncu zaczelo jeszcze silnie wiac i padac, para szla z geby, ale nie zostalo juz nic, tylko zacisnac zeby i jechac. Po godzinie czy dwoch zajechalem do jakiegos schroniska na przeleczy, tam przynajmniej wypilem jakas ciepla kawe z cukrem. W wiosce 10km dalej udalo mi sie znalezc lumpex, poznalem charakter przybytku po kilku brudnych, smetnie zwisajacych biustonoszach u wejscia. Kupilem stary sztormiak/anorak. Byl tak schodzony, ze od razu urwal sie w nim lewy rekaw na wysokosci lokcia, niemniej przyniosl zmiane jakosci - od tej pory bylo moze dosc zimno, ale bez masakry juz. Patrzylem zreszta optymistycznie - wypadku jak dotad nie mialem, motorek tez sie nie psuje, sniegu i lodu nie ma...nic, tylko jechac. Pod wieczor zajechalem w koncu do Luang Prabang, miasto na tyle male, ze bez problemu odnalazlem hotel Saysamphanh, polecony mi kiedys przez Jurka Arsobe. wspanialy wypas i o wiele taniej niz w Vientiane. Wybralem sie jeszcze wieczorem na miasto, problem byl tylko taki, ze za nic nie moglem sie rozgrzac - ani cieply prysznic, ani goraca herbata, ani 2 godziny pod koldra nie pomogly. Pozostalo isc spac (od tygodnia i tak jade na antybiotykach dla wyleczenia zapalenia gardla, bez nich pewnie bym sie przeziebil).
Piata rano - niespodziewana pobudka. Autobus japonskich emerytow na korytarzu, podekscytowani jak cholera. Probowalem uciszac raz - nic, w koncu, po pol godzinie chyba, wylazlem w samych slipach na korytarz i wydarlem sie na nich, tacy starzy, jak im nie wstyd... mowili mi "thank you" i wyszli sobie na zewnatrz wreszcie.
Droga powrotna do Vientiane nieco inaczej - z Luang Prabang trasa nr 4, a potem "nowa droga" przez gory prosto do Kasi (Ka-see, niemozliwe zeby na "si"). Troche obawialem sie tej "nowej drogi", bo asfalt mogl byc polozony np. tylko przez pierwszych 30km, poza tym biegnie ona sporo wyzej niz 13-tka: wjezdza nawet na 1800mnpm. Nie bylo jednak tak zle- przez zdecydowana wiekszosc trasy bylo ladnie, rowno i szeroko, tylko w jednym miejscu mialo sie wrazenie ze droge budowano niezaleznie z dwoch stron i na styku powstal punkt nieciaglosci - wsciekle ostry zjazd po kamieniach laczacy dwie nitki, z roznica poziomow ok. 200 metrow. Zjezdzalem tak powolli, ze skuter najpierw przestawil sie na bieg jalowy, a potem w ogole zgasl i przez pare minut nie moglem go odpalic ( to w sumie jedyna wada tej dzielnej maszyny, "kiepsko pali"). Nocleg w Vang Vieng tym razem. Jest chyba poza
sezonem, bo niezbyt wielu bialych gowniarzy widac bylo. Pojechalem zobaczyc miejscowy wodospad (wodospadzik wlasciwie), zjadlem calkiem dobra pizze. Pogoda zupelnie przyjemna, nawet w Luang Prabang nie bylo do konca letnio... dzis ostatni odcinek, bulka z maslem juz, glupie 160km po plaskim.
W sumie fajna sprawa- nie ma lepszego sposobu poruszania sie po Laosie niz motorem. Samochody stoja w korkach, ale przede wszystkim- jest wiele miejsc gdzie zwyczajnie nie przejada. Problemem oczywiscie pozostaje prosta kwestia - motorek oddac trzeba dokladnie tam, gdzie sie go pozyczylo.
Wiecej zdjec z Laosu:
https://skydrive.live.com/redir?resid=FCEF49C776C84A25%212963
COMING SOON HOUSE ADVERTISING ads_leader_blog_bottom
Tot: 0.079s; Tpl: 0.012s; cc: 10; qc: 57; dbt: 0.0387s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.2mb