COMING SOON HOUSE ADVERTISING ads_leader
W Guangzhou zatrzymalem sie na dwie noce w tym samym hoteliku ze sloniami trabiacymi za oknem, po czym polecialem do Pekinu. Waz w kieszeni ostro zasyczal przy zakupie biletu, ale wlasciwie nie bylo innego rozsadnego rozwiazania niz podroz samolotem, samo juz kupowanie biletow na pociagi w wigilie chinskiego nowego roku to sport ekstremalny, ktorego wolalem nie probowac.
Pekin w swieta – pusty! 3/4 mieszkancow pojechalo do domu, ku wielkiej radosci rdzennych mieszkancow. Metro bez tlumow przepychajacych sie lokciami, ulice bez korkow, nawet charchanie ze spluwaniem niemal zamilklo. Wkrotce zaczelo sie strzelanie – i tu lekki zawod, bo pekinskie fajerwerki na przywitanie roku smoka nie potarfily jednak przebic tego, co widzialem podczas fiesty Fajas w Walencji w 2003r. I owszem, masowo bylo tego pewnie wiecej, ale rozprzestrzenione na ogromnym obszarze, a w dodatku mniej wymyslne, ledwie kilkanascie wzorow wybuchow, prawie bez koloru niebieskiego i bez eksplozji ukladajacych sie w ksztalty inne niz kulisty (nie wiem, jak to Hiszpanie robili, ale w Walencji potrafili uformowac wybuch w ksztalt serduszka np.)
W Nowy Rok odebralismy moja Mame z lotniska, posiedzielismy w Pekinie jeszcze przez 3 dni. Mama nie mogla sie nadziwic, ogladajac ten nowy Pekin. Ostatnio byla tam w 1986 roku, w
pamieci zostalo jej miasto dwu-trzypietrowych budynkow i tlumy rowerzystow w niebieskich robotniczych drelichach. Humor zepsulo nam to, ze walizka mamy zostala po drodze okradziona z najcenniejszych prezentow, najprawdopodobniej na Okeciu. Dobrze, ze powstaje to lotnisko w Modlinie, moze tam nie beda kradli. Latwiej w kazdym razie zbudowac w Polsce nowy port lotniczy niz zwolnic zlodzieja czy nieroba z warszawskiego portu.
26 stycznia mielsimy leciec we trojke do Kunming, wystapila jednak przykra komplikacja – Mengnan miala wpisane w bilecie imie i nazwisko w odwrotnej kolejnosci – wiec zwyczajnie anulowano jej bilet i nie pozwolono z nami wsiasc do samolotu. Musiala kupic nastepny, na lot jeszcze tego samego dnia; po wszystkim, byla stratna jakies 200 dolarow.
Po pekinskim mrozie, w stolicy Junanu mile 18 stopni i sloneczko. Mengnan w koncu dotarla, wsiedlismy w nocny autobus do Jinghong, zwykly sypialny „skarpetownik”, dla mnie nic specjalnego, ale kobiety ciezko to z poczatku znosily. Mengnan zaczela podroz z mokra chustka na twarzy, oprocz tego rozdala nam wszystkim jakies jednorazowe przescieradla i na caly glos zagrozila, ze jesli tego nie rozloze, to natychmiast wraca do Pekinu. Pol autobusu spojrzalo w jej kierunku spodelba, drugie pol podrapalo sie po swoich chamskich, prowincjonalnych, niepekinskich tylkach. Do
Xishuangbanna dojechalismy o 2 w nocy, hotel byl zarezerwowany dopiero na nastepna noc, szczesciem wiec okazalo sie, ze po zaparkowaniu w autobusie mozna bylo spac jeszcze do 7 rano.
W hotelu o malo nie parsknalem smiechem widzac na scianie list gonczy/ostrzezenie przed kurduplowatym bandyta, napadajacym z bronia na bezbronnych Chinczykow. Ten sam papier wisial w hotelach w Pekinie, dobre 2500km dalej. A jesli odleglosc mierzyc liczba ludzi zamieszkujacych teren? Mowie mengnan, ze takich napadow w Caracas jest 200 czy 300 w kazdy wekend, Wenezuela jest zas ze 50 razy mniejsza od Chin, ludzie jednak jakos zyja.
W Xishuangbanna (albo po prostu Banna) / Jinghong spedzilismy 3 dni. Statek po Mekongu z zespolem ludowym i walka kogutow. Splyw tratwa pontonowa, piekne widoki zaklocone tylko masa smieci. It’s so beautiful here! – pochwalila sie swoja znajomoscia angielskiego jakas Chinka po zejsciu na lad. Oh yes, it’s so beautiful! – przytaknalem kopiac plastikowa butelke i wskazujac na plastikowe torby walajace sie w poblizu. Zupelnie jak w Rosji. Wiedz’ priroda u nas priekrasnaja – mial powiedziec mojemu znajomemu jakis Rosjanin otoczony gorami odpadkow przy torach.
W kazdym razie w Jinghongu, chocby i tylko ze wzgledu na pogode (Slonce i 28 stopni)
jest bardzo milo. Nocne markety, ryz z ananasem, sklepiki z domowym bimbrem (1zl 50 gr za pol litra mocnego zajzajeru, przy rekordowo drogim juanie), no i dostepnosc Beer Lao. Pamietam, z jaka przyjemnoscia siegnalem po nie znowu - chlodne, w kufelku, z pianka i wyrazna goryczka.
W koncu kupilismy bilety autobusowe do Luang Namtha w Laosie. Latwo to nie przyszlo, bo kasjerki na dworcu pekaesu byly strasznie niekumate, trzecia z kolei dopiero wiedziala ze Namtha jest w Laosie, a nie w Chinach. Scena jak z Misia, przy odleglosci jak z Warszawy do Kielc. W autobusie biali, za nami usiadl amerykanski emeryt oraz jakis Wloch, o wyjatkowo obrzydliwym tembrze glosu. Brzmial jak moj kolega Jim, ktoremu zbiera sie na przedrzeznianie homoseksualistow – jakos tak sepleniaco i nosowo, w dodatku gadal bzdury. Emeryt tez nie byl o wiele lepszy – w czasie postoju chcial podsiasc miejsce mojej mamy, tlumaczac sie ze jego miejsce tez zostalo przez kogos zajete. Powiedzialem mu kilka slow ostrym glosem, zaczal chlipac, pozegnal sie z innym bialym pasazerem, z ktorym ledwie chwile wczesniej zaczal rozmowe (goodbye, Sebastian, I need to go), po czym odkryl ze miejsca sa numerowane, a jego siedzenie czeka z tylu. Do wszystkiego rozbolal
mnie jeszcze zab, koilem bol pluczac usta bimbrem z plastikowej butelki.
Granica laotanska – chwila na wyrobienie wiz, nawet brak zdjec nie okazal sie przeszkoda. Przejazd na druga strone – i zupelnie inny swiat. Urocze wioski, z ciasno i nieregularnie zabudowanymi chalupami, masa wesolych dzieciakow, bawia sie tak jak Bozia przykazala – w berka albo ciuciubabke, zamiast siedziec przy konsolach. Ludzie nosza cos w koszach, rabia drewno, spawaja... pelna sielanka. Obrazu normalnosci dopelniaja kobiety – ladne, ale skromnie/niewyzywajaco ubrane. Duzy kontrast po Chinach, gdzie widuje sie dziewczyny poubierane jak zdziry.
Dojechalismy do Luang Namtha. Miejscowosc niby zupelnie neciekawa, nie ma tam wlasciwie nic – a bialych jednak sporo. Nocleg w hoteliku, cena: 9 ojro za 3-osobowy pokoj. Laotnczycy przyjazni, usmiechnieci, sporo z nich mowi w dodatku po angielsku. Azeby nie bylo za dobrze, nastroj potrafia zepsuc staruszki namolnie wciskajace jakies drobne rekodzielo. Zaplacilem raz 10 tys. kipow (ok. 1 ojro), myslalem ze kupie w ten sposob spokoj, ale gdzie tam – wtedy dopiero rzucily sie na nas oferujac wiecej. No ale Mamie i Melisie podobaly sie te szmaciane bransoletki.
Nastepnego dnia 8-godzinny kurs miniwanem do Luang Prabang... to jest dopiero miejsce! Trudno dziwic sie tym tysiacom bialych,
ze tam przyjezdzaja. Po pierwsze, jest pieknie – ponad sto buddyjskich swiatyn poprzeplatanych europejska architektura kolonialna. Domki jak na poludniu Francji albo w Portugalii. Po drugie, jest tanio. Nasz hotel, wspanialy wypas – pokoj na pietrze willi, czysty, z balkonem i pieknymi meblami z ciezkiego i twardego tropikalnego drewna, cena: 17 dolarow za noc. Szczeka mi opadla, kiedy zobaczylem reszte willi, w tym schody na pietro, tez z tego drewna. Ktos chcialby sobie cos takiego w Polsce sprawic, musialby wydac z pol miliona zlotych. Po trzecie, znakomity browar i dziesiatki knajp dla bialych z drinkami z calego swiata. Po czwarte – raj dla bab, jesli chodzi o zakupy ciuchow i innych gadzetow na miejscowym bazarze. Niezle jedzenie, przyjazni ludzie, calkowite bezpieczenstwo. Do wydawania pieniedzy zachecaja tez kantory wymiany walut, pobierajace mniej niz 1% prowizji przy wymianie w obie strony. W Auckland brali po jakies 6%.
Co wieczor chodzilismy do Utopii – ciekawa knajpa nad rzeka, z platforma do lezakowania (bez barierek), z boiskiem do siatkowki. Rekwizytami sa skorupy po (najpewniej) amerykanskich bombach lotniczych z czasow wojny wietnamskiej, powbijane pod roznymi katami w ziemie pomiedzy stolikami.
Wybralismy sie tez 30km za miasto nad wodospad. Mama spisala sie nadzwyczaj dzielnie,
wspiawszy sie tych 100m stroma sciezka na gore, gdzie mozna bylo podejsc prawie do samego przelewu. Tam, niestety, barierki juz ustawiono. Na dole kolejna atrakcja – naturalne baseny uformowane przez wytracajacy sie z wody wapien. Kapiel zatem. Przy wyjsciu jeszcze mini-ZOO z misiami i tablice przypominajace o tym, ze bikini oraz meskie nagie torsy przystoja na kapielisku ale juz nie poza nim.
Po 3 dniach wracalismy do Jinghong- samolotem tym razem. Szkoda ze tak drogo – po 180 dolcow za godzine lotu; w samolocie 90% miejsc pustych. Filozofia tanich linii najwyrazniej jeszcze tam nie dotarla. Innego wyjscia jednak nie bylo, bo alternatywa byla 24-godzinna jazda skarpetownikiem do Kunming, na co kobiety absolutnie zgodzic sie nie chcialy. Szybka, latwa i mila odprawa w Jinghong, jeden nocleg tam, po czym 8 godzin – juz zwyklym autobusem – do stolicy Junanu. Zlapalem jakies paskudne zatrucie pokarmowe, nastepnego dnia ledwie na nogach sie trzymalem.
Samolot do Pekinu - Melisa nie spodobala sie pewnemu wojowniczemu dziecku, ze zlosci uderzylo ja piescia w oko, co musialo byc bardzo bolesne.
Nocleg w tanim hotelu przy lotnisku. Dawno takiego syfu nie widzialem, calosc przebila chyba nawet hotel w Irkucku. Brud i ogolna demolka, plynne gowno wlewajace sie z kanalizacji nazad do kibli. Do tego jacys Chinczycy wydzierajacy sie pod drzwiami o drugiej w nocy, bez reakcji ze strony pobliskiej recepcji. Na wrzask po angielsku nie zareagowali, dopiero gromkie „zamknac ryje!” po chinsku poskutkowalo.
Rano wsadzilem mame w samolot do Moskwy, po czym przemiescilem sie na stare smieci, do hotelu w Hutongach nieopodal Tiananmen, gdzie przez 10 dni nie robilem nic szzczegolnego. Samolot do Paryza- no i jestem tu od wczoraj.
COMING SOON HOUSE ADVERTISING ads_leader_blog_bottom
Tot: 0.076s; Tpl: 0.011s; cc: 10; qc: 57; dbt: 0.0429s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 2;
; mem: 1.2mb