Advertisement
Published: November 26th 2006
Edit Blog Post
Moim zimno, chca jechac do Laosu. Mi tu sie poki co zbyt podoba w tym Syczuanie - postanowilem, ze zrobie jeszcze jeden wypad. Padlo na Kanding - miasto w zachodnim Syczuanie, uwazane za poczatek Tybetu, ze wzgledu na geografie, ludnosc, historie. No to jade - wstajac o 8 rano, juz o 18 udalo mi sie dotrzec do Moxi - miasteczko, w ktorym jest brama do Parku Lodowcow Hailuogou. Ow lodowiec jest najmniejszym sposrod 4, splywajacych Gonga Shan - najwyzszej gory w tych rejonach (7556). Calosc wyglada tak - pod 3000m. prowadzi 33km droga z trzema biwakami-hotelami po drodze. Pozniej mozna wziac kolejke (160Y) na 3400, gdzie mozna ogladac sobie czolo lodowca, mozna tez tam dotrzec szlakiem.
Na starcie zjadlem obiad u takiego b. sympatycznego pana. Byl tak sympatyczny, ze nawet nie pytalem ile kosztuje to co jem (co jest meczace), a jadlem ryz z jakas sloninka, herbata.. No i moj przyjaciel skasowal mnie na 15 jenotow.
Bylo juz ciemno, ale poszedlem do parku lodowcow, nie robiac nawet zakupow. Po pierwsze chcialem wyprobowac swoj nowy namiot - przy okazji przespac sie za darmo, po drugie chcialem przejsc kilka kilometrow, co by zyskac na czasie - mialem juz
zamowiony bilet kolejowy w strone Laosu. No wiec ide, deszczyk pada, mijaja mnie czasem motory.. ide, slucham muzyki, bardzo zreszta fajnej - od Xiaowei przegranej. Dobrze mi sie idzie.
I ide.. niby sie rozgladam za miejscem na namiot albo b tanim noclegiem. No i tak okolo 21, przed oswietlonym domem siedza ludzie. Wygladaja na fajnych. Bylo juz zimno i pozno - dosiadlem sie do nich. Jeden z nich nosil taka fajna czapke-uszatke z gwiazda, palil fajke i wygladal mi na Tybetanczyka. Drugi to taki typowy Chinczyk, a trzeci byl chyba ciut swirniety. Siedzimy na ganku - nad nami wisi sufit z kukurydzy - bardzo fajnie to wyglada. Jak to czesto w Chinach bywa - obie strony sa dla siebie atrakcja. Cos tam sie z nimi komunikuje, ale jest jak zawsze - oni tyle po angielsku co ja po chinsku. Tybetanczyk chyba mnie lubil - w ogole na szefa tu wygladal. Poczestowal mnie nawet swoja fajka - zaciagnalem sie - to byla marihuana! Kaszlnelo mna, a Tybetanczyk w smiech. W ogole jakis wesoly byl😊
Wreszcie wchodzimy do srodka - izba, od ktorej odchodza pokoje i jeden pokoj w ktorym pali sie ognisko. Nie ma w nim, zadnych kominow, ani
Brazowe Oko:-)
Dziwne jezioro (2780) innych otworow wentylacyjnych - sufit byl caly osmalony, a w jednym rogu znajdowal sie popiol - cala gora popiolu - pewnie pozniej nim nawoza. No i siedzimy, jest cieplo, nie ma jak z nimi gadac, czytam sobie przewodnik i zagaduje ich czescia tybetanskich rozmowek. Tak jakby znali, choc to nigdy nie wiadomo. Utwierdzilo mnie to w przekonaniu, ze ow w czapce jest Tybetanczykiem.
W koncu trzeba bylo pokazac, ze poloze sie w izbie na wlasnej karimacie. Jasne bylo, ze sie zgodza i sie zgodzili - tylko ze Tybetanczyk pokazal gest 'placic' i na palcach po chinsku 10. A mialem go za przyjaciela! Unioslem sie - pokazalem 'nie' i zaczalem sie pakowac - rzeczywiscie chcialem pojsc i sie gdzies rozbic. Tak jak mialo byc Tybetanczyk pokazal, zebym zostal i ze nie musze placic. Teraz z kolei to mi sie zrobilo glupio, przeciez bieda az piszczala - dla nich 10Y to duzo itd. Coz, posiedzielismy jeszcze chwile, zaszedlem do izby, pod karimate podlozyli mi skore jakiegos sporego futrzaka, a na spiwor jakas turboKoldre. Spie.
Budze sie kolo 8. Tybetanczyk wychodzi gdzies z koszem - widac ze musze sie zwijac - pakuje sie i wychodze.. Zaczepia mnie jednak ten dziwny, ze
kase chce. Dalem 5Y. W porzadku.
Ide, ide, ide, ide... Tak jak sie spodziewalem jest jeszcze jedna brama parku i mimo staran nie udalo sie uniknac oplaty wejsciowej do parku😊 (80Y). No i ide.. Wlasciwie nic sie nie dzieje - co jakis czas mija mnie bus jadacy na gore pelen ludzi. A ja ide.. w sumie fajnie sie idzie, ale niewiele widac bo mgla. Nie spotkalem nikogo kto by szedl.
Z fajnych rzeczy, trafia sie na wysokosci 2780 jakies takie brazowe jeziorko - radosc dla oka, bo tak to widzialem tylko bialy snieg, czarne drzewa i szare pomiedzy. I niewiele dalej jakis taki tybetanski 'przybytek'. Dochodze wreszcie do biwaku 3, jem ryz z czuszka i chwastami i wypijam dzban darmowej herbaty, fajnie - mam tlumacza. Zostawiam plecak w hotelu i ide do gory - jest 13:40. O 14 jestem na koncu drogi, zaczynam isc szlakiem. W zasadzie bez sensu - i tak wszystko jest w chmurach. No ale ide. Doszedlem, do takiej kolorowej skaly, co mialem podejrzenie ma cos wspolnego z lodowcem. Dalej juz nie bylo regularnej sciezki, tylko byl taki jakby stok z gorkami i dolkami - szedlem wiec tylko tam gdzie slady. Dochodzilo sie do lodowca
- choc nie bardzo bylo widac gdzie co i jak. Szczeliny tu i tam - doszedlem niby do celu, ale jakos bez fajerwerkow, bo slaba widocznosc. Obszedlem wszystkie slady jakie byly i poszedlem w strone drogi. Tuz nad droga niespodzianka - rozchmurzylo sie - wylonily sie naprawde imponujace widoki. Wreszcie cos, dla czegos naprawde warto bylo tyle isc! Sesja.
Wrocilem do hotelu, zwolalem tlumacza.. A tu niespodzianka, na autobus (nazajutrz) mozna kupic bilet tylko w obie strony! Nikt bowiem z buta nie chodzi. Kiepsko. Moge nocowac za 30Y na gorze, ale niewiele to daje, moto-taxi na dol 80Y - za duzo. Robie wiec desperacki zryw i to wcale nie miala byc sciema - powiedzialem tlumaczowi, ze ide z buta (niedlugo ciemno, bylem b zmeczony i zmarzniety, a nocleg w namiocie niedopomyslenia). Moto-taxi spadla do 50Y. Drogo, ale jest duzy plus - przejade sie motorem! Ubieram sie we wszystko co mam i jazda. Rzadko wlaczal gaz, ale 40km/h to jechal ciagle. Glupio tylko bylo jak mnie skurcze lapaly! No i dojechalem prosto pod Internet Cafe.
Tuz obok barbecue i ognisko, a w izbie sprzet do karaoke. Kreca sie 2 mlode dziewczyny - calosc wyglada zachecajaco. Zamawiam narazie 'szczura' z
czuszka za 1Y. Dziewczyny mile, skore do rozmowy, rozesmiane. Siada tez moj motorowiec, siedzimy grzejemy przy ognisku.. Pytam gdzie dworzec - dziewczyna pokazala strone. Wszystko fajnie. Glodny i zmarzniety zamawiam piwo - otwieraja i tu pierwszy zgrzyt 5 Jenotow! I to jakby moj jeden z lepszych przyjaciol tzn udawal, ze mnie lubi, w mundurze parku patrolowiec. 5Y za piwo to powazne przegiecie, standartem jest 3Y, 4 to juz w lepszych budach. No ale coz - nie spytalem sie o cene. Mundurowy w gescie przyjazni ciagle wznosi ze mna toasty - 1 normalnie, drugi pusta szklanka, jak 3. pusta odmowilem, nalal sobie cwierc i sie ze mna stuknal - co oznacza ze trzeba wypic do konca. Ja 2 lyki - on ze do konca mam pic - i wszystko tak po przyjacielsku. Widze co to za jeden ide wiec do mojej kolezanki, ktora pokazala mi ktoredy na autobus, z prosba, by zaprowadzila mnie tam, zebym wiedzial na pewno gdzie jest. Jakby nie rozumiala albo niechetnie, wreszcie jednak zaczela isc. Po kilkunastu metrach wskazala na jakas pania, ze niby mnie zaprowadzi, owa pani robi nagle gest '$'! Opuszczam te zgnila ekipe. Probuje jesc cos w innych knajpach - zamiast golabkow dostaje miske
kapusty😊 Ide poszukac dworca, wracajac przyuwazylem, ze moja 'kolezanka' urzeduje w salonie masazu:-)
Poszedlem wiec prosto do internet cafe - gdzie 3Y/h! Drogo jak na taka wioche. I transfer mialem z 2KB/s, az sie poskarzylem, szef cos poklikal i mam juz w miare normalny, choc slaby. Ciezko bedzie wytrzymac tu noc - zimno, no ale musze zgrac zdjecia.
Jutro z rana wracam do Kanding i albo zlapie horse-trekking-tour albo sam pojade na jakis dosc wysoki plaskowyz.
Advertisement
Tot: 0.142s; Tpl: 0.013s; cc: 9; qc: 63; dbt: 0.0754s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.2mb
zuza
non-member comment
:)
ale widoki!!!!!!