Advertisement
Lokalne biura oferuja cala mase wycieczke po parku Angkor - balon, helikopter, bus, rower, samochod. My wybralismy tuktuka, ktorym powozi Mr Pros. Prosze Q., zeby kupil mi taka maszyne, zebym nia mogla jezdzic (byc wozona) do pracy, ale nie chce. Na tuktuku jest naturalny ruch powietrza, jest sie czescia ulicznego zycia, ale jednoczesnie mozna wygodnie sie rozsiasc i zrelaksowac. Do parku Angkor powinni wpuszczac tylko tuktuki, podczas gdy w rzeczywistosci pomiedzy swiatyniami smigaja tam autobusy, spychajac na pobocze biedne tuktuczki. Do tego etatowy slon, motory i upoceni biali, co przy temperaturze 35 C postanowili zwiedzac te hektary kamieni rowerem.
Zaczynamy od Angkor Wat. Jezeli tego dnia mialby byc koniec swiata, to my bedziemy miec juz najwiekszy tutejszy zabytek - ten sam, ktory en face uwidoczniony jest na fladze kambodzy, delikatnie sikowatym piwie
Angkor (w przeciwienstwie do kotwicy, ktora jest na piwie Anchor) - zobaczony. W rzeczywistosci Angkor ma 5 szyszkowatych wiez, tylko ze widac je jedynie pod pewnym katem. Angkor, jako jedna z niewielu swiatyn
posadowiony jest tak, ze slonce pada nan od tylu. My niestety zwiedzamy rano, a powinno sie po poludniu dla lepszych widokow. Nie zeby wtedy bylo chlodniej. Do Angkoru idzie sie dlugim mostem, w prazacym sloncu.
Nie wiem, czy w czasach gdy go budowano, w XII wieku, bylo chlodniej, ale nie dosc ze sama budowla jet gigantyczna i przy owczesnej inzynierii musiala pochlonac tysiace ofiar, to jescze praca w takim upale musiala zebrac dodatkowe zniwo. Nie wiem tez, czy wtedy byly komary, ale biorac pod uwage ze swiatynie otoczone sa zbiornikami stojacej wody, robale legna sie tam dzis z luboscia.
Choc Angkor Wat jest najbardziej znanym kompleksem swiatynnym, ze wzgledu na swoje gigantyczne rozmiary i wspaniale zachowane plaskorzezby, to jest tylko jedna z wielu imponujacych kamiennych i ceglanych konstrukcji zlokalizowanych w miare blisko siebie i budowanych na przestrzeni kilkuset lat, przez krolow i kaplanow; w zaleznosci od panujacej akurat religii - w obrzadku buddyjskim lub hinduistycznym.
Drugim najchetniej zwiedzanym kompleksem swiatynnym i pewnie rownie czesto fotografowanym jest Angkor Thom, a w nim swiatynia Bayon wyposazona w kilkadziesiat kamiennych glow patrzacych w 4 strony swiata, przy ktorych Janus wydaje sie normal slepcem.
Nie wiem, czego o tych miejcach jeszce nie napisano. Moze najlepiej jak zaladuje zdjecia? Choc z tym tez jest troche jak z wieza Eiffela - kazde ujecie juz bylo. Dlatego zdziwilismy sie, gdy w kawiarni eleganckiego hotel De la paix zobaczylismy wystawione
na sprzedaz zdjecia swiatyni Ta Keo poddane obrobce w photoshopie i wydrukowane w duzym formacie za 1200 USD. O wiele mniej okazaly sie warte reczne rysunki pana DY Proueng, artysty, ktory przezyl Czerwonych Khmerow i zostal osobiscie przez krola poproszony o przekazanie swojej artystycznej wiedzy mlodemu pokoleniu.
A propos krola: wiadomo, ze byl w swoim czasie czeskim baletmistrzem (tzn. mieszkal na zeslaniu w Pradze i tanczyl w tamtejszym teatrze), a jego ojciec byl z zamilowania i chyba tez talentu jednak bardziej rezyserem niz politykiem, choc w zadnej z tych profesji nie odniosl znaczacych sukcesow. 14 maja przypadaja urodziny krola i w Phnom Penh bedzie wyswietlany film z jego udzialem w roli glownej (a jakze!), autorstwa ojca:
My village at sunset. Film powstal, co ciekawe, w 1992 roku, czyli rok po podpisaniu Porozumien Paryskich, konczacych w kraju stan wojny. To daje dosyc dobry obraz tego, czy zajmowali sie jeden z drugim wladca, gdy ich kraj stal na historycznych rozdrozu.
W popoludniowym secie zwiedzaniowym mielismy Preah Khan. Kiedys tajemnicza i zadzunglona, gdzie zza kazdego kamienia mogla wyskoczyc Lara Kroft - dzis ucywilizowana, z nudnymi tabliczkami "Danger, do not enter", ale nadal piekna. I jeszcze Neak Pean - mala swiatynka na dobitke. Polozona na wyspie, do ktorej w deszczowej porze prowadzi jedynie bambusowa kladka.
Poprzedniego wieczora postanowilismy zjesc lokalnie na markecie, ale w Siem Reap lokalne jest juz malo co. Market okazal sie absolutna wpadka, najgorsze jak dotad jedzenie wyjazdu. Turystyczny rewir dominuja ulice o wiele mowiacych nazwach "Pub Street" i "The Alley", muzyka, neony, saf syf. Inaczej niz w Phnom Penh, tu restauratorzy wydaja sie byc nastawieni na gosci, ktorzy przyjda do nich tylko raz i nawet jak sie postaraja, to i tak turysta nie przyjdzie do nich drugi raz, bo go juz po prostu nie bedzie w miescie. Dzis mielismy nadzieje na lepsze jedzenie, a przy okazji wybralismy miejsce charytatywne, zeby przynajmniej byl jakis pozytek z naszych pieniedzy, nawet jak bedzie niedobre. W efekcie bylo wlasnie tak: drogo i zle. Zeby oslodzic sobie zycie, skusilismy sie na durianowe lody. Durian, kochanek Azji, slawiony dla swoich afrodyzjakowych wlasciwosci, zapachu przechodzonych skarpet, miesistej konsystencji wywrocil nasze wnetrznosci na druga strone. Poza tym jednak, byl to bardzo udany dzien.
Advertisement
Tot: 0.063s; Tpl: 0.012s; cc: 6; qc: 27; dbt: 0.0297s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1mb