Advertisement
Published: September 11th 2010
Edit Blog Post
Uwaga techniczna: ze względu na wyjątkowo wolne łącze internetowe, które mamy w Shute Harbour, filmy z dziobakami i nietoperzami dołączymy za jakiś czas. Dzisiejszy dzień był znów pełen wrażeń. Wstaliśmy przed 7 rano i parę minut później byliśmy już na platformie nad rzeką, skąd można najczęściej zobaczyć dziobaki. Kazały na siebie czekać w siąpiącym deszczu niemal godzinę, ale nasza cierpliwość została wynagrodzona: zobaczyliśmy ich cztery czy pięć! Wynurzały się, żeby popływać sobie chwilę na powierzchni wody (wiosłując przy tym przednimi łapkami, a sterując tylnymi oraz ogonem), a potem znów nurkowały i trzeba było wypatrywać charakterystycznych bąbelków i zmarszczek na wodzie. Dziobaki to po prostu najbardziej czadowe zwierzątka pod słońcem; zapewniły nam dobry humor na cały dzień. Zwłaszcza Misiek jest po prostu rozanielony. 😊
Potem wybraliśmy się z Broken River (zapomniałam wczoraj napisać, że mieszkamy właśnie tam, a nie w Eungella, ale naszej wioski nie było na mapie travelblog.org) do miejscowości Finch Hatton, żeby polatać po lesie. Dosłownie. Forest Flying polega na tym, że sympatyczna para tubylców przypina człowieka do liny rozpiętej do 25 metrów nad ziemią i człowiek jedzie na tej linie między koronami drzew, obserwując z bliska żyjące w nich leśne stworzenia. Najbardziej spektakularne były owocożerne
nietoperze (fruit bats), zdecydowanie większe od tych, które widywaliśmy do tej pory: rozpiętość ich skrzydeł wynosi grubo ponad metr. Wisiały sobie głowami w dół ze zwiniętymi skrzydłami, jak to nietoperze mają w zwyczaju, a następnie - przestraszone przez nas - niemrawo łaziły po gałęziach (trochę jak koale), żeby w końcu odlecieć z wrzaskiem i łopotem ogromnych skrzydeł (ten drugi dźwięk przypominał wielkie żagle łopoczące na wietrze). Zobaczenie tych nietoperzy z pewnej odległości było samo w sobie niezwykłe, natomiast wjechanie na linie w korony drzew, w których siedziała ich cała kolonia, było niesamowitym przeżyciem. Wczoraj trochę martwiłam się, że cała zabawa nie dojdzie do skutku ze względu na deszcz, ale niepotrzebnie - gdy zjeżdżaliśmy z gór, słońce wyszło zza chmur i nawet trochę za bardzo przypiekało.
Następnie przez parę godzin wędrowaliśmy po lesie jednym z licznych szlaków wyznaczonych w parku narodowym. Dotarliśmy do przepięknych wodospadów, Araluen Falls oraz Wheel of Fire Falls, gdzie przy odrobinę cieplejszej aurze można kąpać się w orzeźwiająco zimnych źródłach. Ja właściwie trochę się wykąpałam, przechodząc po kamieniach przez rzekę. 😊 Przez cały czas towarzyszyła nam Leia, Chinka wychowana w Paryżu, która od paru lat prowadzi życie nomadki: najpierw spędziła trochę czasu w Palestynie i Izraelu,
a od niemal roku jest w Australii, podróżując i pracując; poznaliśmy ją podczas wczorajszej nocnej wycieczki. Bardzo sympatyczna dziewczyna, no i ciekawych rzeczy można się dowiedzieć o życiu tradycyjnej azjatyckiej rodziny w Europie Zachodniej. Jutro podrzucimy ją do Airlie Beach w drodze do naszego kolejnego hotelu w Shute Harbour.
Powrót do Broken River oznaczał ponowny spadek temperatury o parę stopni, zniknięcie słońca za chmurami oraz pojawienie się delikatnej mżawki. Eungella ma specyficzny mikroklimat: jest tu zawsze wyraźnie chłodniej niż w otaczającej park Dolinie Pionierów (Pioneer Valley, nazwanej tak w latach 80. XIX wieku, gdy gorączka złota przyciągnęła tu licznych osadników), a wilgotność powietrza utrzymuje się na poziomie co najmniej 80%. Wilgotnieje tu wszystko: ubranie, włosy, okulary, sprzęt elektroniczny. Ze względu na tę wszechobecną wilgoć roślinność przybiera tu bardzo intensywne odcienie zieleni - ten kolor dominuje nad innymi i wydaje się, że wszystko nie tylko tonie w zieleni, ale wręcz samo staje się zielone. Myślę, że to miejsce znakomicie nadawałoby się na scenerię filmowej adaptacji „Zmierzchu”. Czujemy się tu w każdym razie zupełnie inaczej, niż zwykle - jakbyśmy wylądowali na innej planecie, w oazie ciszy i spokoju.
Walnie przyczynia się do tego poczucia inności świadomość tego, że tuż obok
śpią w swoich norkach albo pluskają się w rzece dziobaki. Rzecz jasna, natychmiast po powrocie do domku znów popędziliśmy na platformę. Było coś magicznego w tym obrazku: grupa obcych sobie ludzi stoi w milczeniu nad rzeką, zjednoczona wspólnym pragnieniem zobaczenia dziobaka. 😉 Po dłuższej chwili pojawił się jeden (jedna?), który popluskał się trochę i schował się do norki. Staliśmy tam jeszcze długo, wpatrując się w wodę i wsłuchując się w odgłosy zwierząt leśnych (ależ się drą!), i dopiero po zmierzchu wróciliśmy na kolację. Przepyszną zresztą - restauracja w naszym ośrodku oferuje świetne jedzenie i po porostu obłędny Shiraz Cabernet, wobec czego postanowiliśmy na te dwa dni przestać żywić się chlebem z serem.
Jest po prostu idealnie.
Advertisement
Tot: 0.124s; Tpl: 0.013s; cc: 11; qc: 56; dbt: 0.0762s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.1mb