Indonesia - Bali


Advertisement
Indonesia's flag
Asia » Indonesia » Bali
October 16th 2010
Published: December 2nd 2010
Edit Blog Post

Total Distance: 0 miles / 0 kmMouse: 0,0


Tym razem drogi zabrały nas do Indonezji. W jeden z lutowych zimnych wieczorów, pomyślałem sobie fajnie byłoby gdzieś wyjechać w jakieś cieplejsze miejsce. Długo nie było trzeba czekać na nadarzającą się okazję. AirAsia wypuściła jedną ze swoich częstych promocji tym razem na trasę London Kuala Lumpur. I tak już godzinę później byłem właścicielem dwóch biletów na trasę Londyn – Kuala Lumpur – Bali i na powrót na tej samej trasie. Termin – połowa października. A tu dopiero luty, więc całkowicie odstawiłem w niepamięć te wakacje , do których pozostało jeszcze tak dużo czasu. Pomyślałem że tak dobrą nowiną warto podzielić się ze znajomymi bo jak dotąd podróżowałem wiecznie sam bądź z Karoliną zobaczymy jak to jest podróżować w większej paczce,a w szczególności z osobami które nigdy wcześniej w Azji nie były. Tak też to w wielkim skrócie dołączyły do naszej ekipy mnie i Karoliny , trzy inne osoby Dominika siostra Karoliny, zwana dalej Dodą. Ela moja kumpela ze studiów zwana dalej Klempą. Oraz Halina kumpela Dominika zwana dalej Helen. Żeby sobie uprościć Karolina dostała przydomek Lola, a ja nic nie znaczącą ksywę Sygnet. Czas rozpocząć naszą podróż. Droga na lotnisko w Katowicach, bo stamtąd wylatywaliśmy. Jak się okazało i dobrze, że stamtąd, bo Balice w Krakowie były zamknięte z powodu mgły, i wszystkie loty jak i pasażerowie czekający na odloty byli przekierowywani na Pyrzowice. Sama droga na lotnisko przysporzyła nam trochę stresu, że możemy się spóźnić, gdyż korki, gdyż taka a nie inna pogoda, i nerwówka zaczęła się. Lecz nasz driver super szofer jadący krążownikiem szos zwana dalej MAMĄ wytrzymała napięcie i dowiozła nas bezpiecznie na lotnisko. Wiec gites jesteśmy już na lotnisku szybkie nadanie bagażu i jazda do kontroli. Mama nas żegna, jak ochroniarz nie chce odstąpić, dopiero po przejściu kontroli osobistej znika nam z widzenia. Zostaliśmy sami...A może raczej zostałem sam z 4 kobitami..Boże zesłałeś mi kobitę bym myślał przytomnie, ale 4 to już przesada, ale jedziemy dalej. Locik jak locik nic specjalnego. Lądek zdrój nas przywitał, a raczej przywitało nas tylko lotnisko , samo zwiedzanie Lądka zostawiamy na powrót, tutaj włączamy rentgeny na naszą kamratkę Klempę, która się zbuntowała i nie leciała z nami z Katowic, tylko oczywiście musiała być oryginalna i leciała z Łodzi. Ale luz...obiekt na celowniku i wypatrzona i ustrzelona. Jest cała ekipa w komplecie.TO teraz co?Oczekiwanie na nasz lot 21:00 magiczna godzina. Udało się , bo już zapasy szamy zaczęły się wyczerpywać i lakier do
paznokci również...o tak bo to właśnie on stał się głównym punktem zainteresowania płci przeciwnej w chwilach oczekiwania na lot. Kolejna kontrola , kolejna odprawa, i kolejne zajmowanie miejsc, a przed nami maskara 14 godzinny lot do Kuala Lumpur w Malezji, ale luz czego to się nie robi dla podróży ..Delhi i tamtejsze lotnisko i 30godz czekania tam zawsze będzie mi się śniło w koszmarach. 14 godz lotu z czego przekimało się w takiej bądź innej pozycji 9 godzin więc pobudka i jakże miła wiadomość już jesteśmy za półmetkiem. Reszta jakoś czasu leniwie zleciała a co tu robić innego w samolocie. Lądowanie na lotnisku w KUL otoczonym gajami palmowymi to z prawa to z lewa. To teraz co? Szybka przewijka z lotniska do centrum, bo tam ma nas odebrać surferka, a raczej couchsurferka Hana, która nie wiedziała jeszcze w co się pakuje decydując przekimać i oprowadzić naszą zwariowaną piątkę zwaną dalej Just 5! Więc jazda, szybki transfer na autobus do centrum, 1 godzinka w autobusie i lądujemy w centrum o godzinie 19.00. Teraz co dalej?Wytyczne i plan jest, że rozkminiamy gdzie metro i metrem do naszego celu. Klempa przeprowadziła jeszcze konsultacje upewniającą się iż podążamy we właściwym kierunku z lokalsem, który nie wyglądał jak lokals i już nasze tyłki z tobołami siedzą w pociągu. Czujemy się jak giganci otoczeni przez malutkich lokalsów. Wysiadka krzyczę , sprawdzam stan Just 5, Klempa obecna, Doda jest, Helen się gdzieś też przewinęła, Lola obok mnie więc wszystko jak powinno być, polecenie rozejść się odmaszerować zostało wydane i wszyscy zgrabnym szykiem wydreptali się na parking stacji. I tam czekanie...i czekanie i czekanie...i wsuwanie pierożków ziemniaczanych to było to . W końcu Hana zjawia się ładujemy się do jej wehikuły, z całymi manatami. Oooo...zawieszenie już powoli całuje się z asfaltem ale twardo jedziemy dalej. I co teraz przewijamy się przez nocny targ gdzie ta piękniejsza część Just 5, kręci głowami jak na wyciągniku rozglądając się to za jedną to za drugą sukienką, nie mogąc zamknąć ust z zachwytu. A ja idę jak na skazanie wypatrując tylko końca tego tunelu męki. Czas coś wrzucić na ząb. Jakiś makaronik, jakiś ryżyk wszystko zalane jak zupka, trochę dziwnego mięsa do tego, trochę przypraw i danie gotowe. A i tak Lola miała najlepsze bo dostała na wynos w woreczku jak rybkę ze sklepu zoologicznego. Ale nie wybrzydzamy, pierwszy test dla żołądków zdany. Ciągniemy dalej. Wyjazd pod obowiązkowy punkt Petronas Towers, robią wrażenie, zdjęcie tu zdjęcie tam to dopiero przedsmak ilości zdjęć jaka nas czekała na Bali. Ekipa jest pełna trochę zmęczona ale nie marudzi. Północ światła gasną, strażnicy się zjawiają tłum się rozchodzi a my uderzamy na hacjendę Hany. Oooo..i tutaj w końcu na progach tylko słychać namiętny pocałunek zawieszenia miski olejowej z asfaltem...ach...jak to boli. Ale daliśmy radę plan na rano, że z buta wybijamy przed te progi nie testując już zawieszenia fury Hany. Rano pobudka i wybitka szybka tą samą drogą na pociąg na autobus i już z powrotem jesteśmy na lotnisku, teraz już nikt nas nie powstrzyma...Bali szykuj się nadciągamy. 3 godzinny lot i jesteśmy pierwsze zderzenie z rzeczywistością, kilka szybkich zdjęć pod znakiem Welcome To Bali, i wyjazd na parking i pierwszy test z być albo nie być leszczem. Negocjacje z taksówkarzem. W końcu po wielu kłótniach udało się dogadać żeby jakiś naszą cała piątkę z manatkami przewinął w jednej gablocie, co już w późniejszym podróżowaniu na Bali dla nikogo nie było problemem. Ale wiadomo lotnisko, trzeba zrobić w wała turystów. Pakujemy się i obieramy GPSa na Villę Billego. Kolesia równie zakręconego co zdecydował się przohostować naszą Just 5. Villa to się zgadza bo to co tam zobaczyliśmy zwykła chatą nawet jak na warunki balijskie nie da się nazwać. Laski to już wcześniej zrobiły obczajkę co i jak więc z niecierpliwością czekały na pierwsze spotkanie. Koleś, surfer bardzo wyluzowany, przyjął nas najlepiej jak mógł. Warunki jak w hotelu pięciogwiazdkowym, ale to nawet nie o to się rozchodzi ale raczej, że czas jaki z nim spędzaliśmy naprawdę należał do bardzo fajnych. Wieczorne imprezy i gra beer ponga. W końcu u mojego boku postanowiły również się pojawić Lola i Doda, żeby stanąć do walki z zespołem Billego. Basen i surfowanie w basenie jak i najlepszy pies surfer na świecie Cookie. Pobytu tam raczej nikt z naszego zespołu nie zapomni nawet po praniu mózgu. No dobra ale nie można kisić się ciągle w domu trzeba gdzieś wyjść coś zobaczyć. Dlatego też wybraliśmy się gdzie? Oczywiście na plaże szybka przewijka z gablociarzem, co jak i za ile, cena ustalona, i jedziemy brachu. Plaża elegancka chłopaki surferzy wywijają jak się da, my później też szaleliśmy na całego na dechach. Muszę powiedzieć, że sport wymiata, po snowboardzie mój drugi ulubiony. Lipa że w Polsce nie ma gdzie poszaleć na tym, lecz cóż. Całe życie toczy się głównie wokół plaży, imprezy, hotele, restauracje, fajne, ale wszystko trochę przytłoczone, zero spokoju. Elegancko że mieszkamy w Sanur a do Kuty tylko zawijamy jak potrzeba. Imprezy oczywiście w Kucie, szczerze dla mnie szału nie ma, na kolana mnie nie rzuciło , kopara też mi nie opuściła się do kolan. Ale co dla poniektórych z naszego teamu to był raj na ziemi. Ale cóż na temat gustów się nie dyskutuje, więc idziemy dalej. Jeśli kogoś kręcą nawaleni w sztorc Australijczycy i muza że zdaje się jakby Ci łeb miało rozsadzić w sekundę wbijajcie do Kuty. Oprócz tego to co?Oczywiście wszechobecne stragany, sklepiki raj dla maniaków zakupów. A ja miałem ich aż 4 w swoim gronie. Nawet nie dało się od tego uciec, bo gdziekolwiek się ruszyło to tam sukienki, w innym kierunku buciki, w innym sarongi, a do tyłu Pani wołająca massage...good price for you....Te zdanie jak mantra siedziała mi w głowie przez Jeszce kilka tygodni po powrocie do Polski. Co warto zobaczyć? My jednego dnia pobujaliśmy się na południe do Ulu Watu świątyni na zboczach wyspy, kilkudziesięciu metrowe zbocze opadające do oceanu, i surferzy na dole szalejący na falach spoko widoczek, więc polecam. I te wszędobylskie małpy, które przynajmniej później w Ubud obrały sobie tyłek Dody za cel ... no w końcu Doda to wiadomo😉, jak i butelkę Helen. Pewnie dostały cynka że barmanka to że może jakieś alko ma przy sobie a tutaj mała wtopa bo to tylko woda była. Bintang to się lał ale przeważnie wieczorem, bądź po prostu czasem wieczór wcześniej się zaczynał😉. I tak imprezowo lajtowo czas nam mijał w Sanur i Kucie ale powoli nadchodził moment zawijki stamtąd. Wyspa może nie duża ale wiele do zobaczenia. Przewinęliśmy się gablotą dalej do Ubud godzinka drogi i już jesteśmy na mapie mogłoby się wydawać że kawał drogi lecz uzmysłowiło nam to że Bali to Grande nie jest. Ubud maskara co do noclegów kilka z tańszych już mieliśmy upatrzonych z Lonely Planet od Klempy, który nam wszędzie towarzyszył i był główną wyrocznią co gdzie kiedy i jak i za ile. Lecz lokalsi z hotelików nie zbijali ceny w dól , i my teraz mieliśmy doła bo cenki dla nas z kosmosu były, więc było trzeba improwizować. Ale jak to jest często w takich miejscach, jak i w Zakopanem, nocleg sam nas znalazł. Spoko klimacik dwie chatki, prowadzony przez przyjemną rodzinkę, śniadanko rano, mały basenik cicho i przytulnie. Lepiej trafić nie mogliśmy. Jeszcze krótki spacer wokół Ubud..krótki to on może miał być z założenia ale po powrocie to każdy kimę szybko zaliczył. Ale zapuściliśmy się w malutkie ścieżki i uliczki okolicy Ubud, tarasy ryżowe, codzienne życie lokalsów to jest to co tygryski lubią najbardziej. Chwilka zagubienia też była ale spokojnie to nie Nowy York daliśmy radę i wieczorna kima nas przywitała. Dzisiejszy dzień minął pod hasłem Młodzi i Gniewni , czuliśmy się jak Ci z Dzienników Motocyklowych, jak Tony Halik,,,no może do momentu gdy Doda pocałowała asfalt, i nie mam tutaj na myśli Afroamerykanina, nie jestem rasistą. Dupa zbita...i to dosłownie .Zawijka do domu, opatrywanie , naoglądałem się Ostrego Dyżuru i Doktora Housa to teraz wymiatam. Dobra opatrzona jak nowa, aż się świeci możemy wracać na nasze Highway to Hell...ale było gites. Lokalne wioski, żadnego turysty wokół, odwiedzamy kilka świątyń po drodze, Elephant Cave, Yep Phulu, i inne mijamy lokalne wesele, szkoda że bramki nie ustawiliśmy. Generalnie jazda skuterkiem pierwsza klasa i to nawet po lewej stronie, po prostu wymiataliśmy. Ubud nas żegna bo my następnego dnia zawijamy się do Loviny. I spokojnie nic z miłością tamta miejscowość nie ma wspólnego, ale może dlatego Lovina, bo ja się w niej zakochałem od pierwszego wejrzenia auta w tamtą wąską uliczkę. Jak to poetycko powiedziałem. Duża rozkmina wcześniej jeszcze w Ubudzie była czym przewieźć nasze tyłki tam. Ja jako niedoszły przyszły kierowca dwóch kółek twardo stoję i upieram się przy moturze, Doda i Klempa nie będą woziły się moturami bo po co, eehh...w końcu co...no już poszedłem na to i auto. Cóż ważne że jedziemy, i żeby nas nie cieli na kasie, ale zawsze nawet jak myślisz że płacisz git cenę to i tak jesteś przycięty tylko w mniejszym stopniu. Lovina i nasz hotelik gites, miło cicho spokojnie, jak w Ubud mieliśmy oazę spokoju to tutaj czułem się jak na pustyni, bo zero białych ludzi poza nami, oczywiście później się to zweryfikowało z rzeczywistością, lecz nadal miejsce niesamowite, urokliwe. Cała plaża zawalona łodziami rybackimi, tak tu wszędzie kolorowo, przyjemnie, malutkie Warungi gdzie wrzucamy coś na ząb. Jeden w szczególności przypadł mi do gustu, koleś prowadził zeszyt, który wyglądał jakby widział już na pewno nie jedną wiosnę wpisy Polaków nam pokazał. Sam prowadził knajpkę ceny z kosmosu niskie, a żarcie tak dobre jak jeszcze nigdzie tutaj na Bali nie jadłem, wypasik. Koleś rządzi i wymiata. I jeszcze na dodatek sam wszystko przygotowuje. Plaża czarna , lecz to nie zmienia faktu, że ma swój urok. Lokalne rozpadające się chatki pokazują nam prawdziwe oblicze Bali. Trochę przykre, lecz także lokalsi rozkminiają to w ten sposób, po co mają ładować mamonę w hacjendę, w nie wiadomo jakie tam wygody, jak im to do szczęścia nie potrzebne ważne żeby im nie padało na głowę mieli parę ubrań i coś do jedzenia na co dzień i jest wtedy happy live. Ale europejczyka na pierwszy rzut oka może to uderzać ta „bieda” tam. Następnego dnia w Lovinie zarażeni manią moturów, standardowo po śniadanku nie wybieramy się na jakieś tam dla masówki turystów oglądanie delfinów czy łowienie ryb, tylko tankujemy baki do pełna i jazda tylko my, nasze rumaki i...tysiące innych rumaków i ciężarówek przed nami. Kierunek obieramy wodospady. Zajeżdżamy pod parking, wypasiony 20 innych skuterów, lokalsi przygrywają w bilarda, ciekawe skąd oni zawinęli tamten stół. A my wybijamy z buta do wodospadów. Oczywiście jak rzep przyczepił się jakiś samozwańczy przewodnik, który nas zaprowadzi wszędzie i pokaże wszystko, oczywiście za free. Trochę czasu zajęło zanim go spławiliśmy ale w końcu się udało. Wodospad a raczej jego wielkość pozwolę sobie przemilczeć, ale cóż jak się chce wodospady oglądać to powinno się wybrać do Brazylii bądź nad Niagarę, więc i my tak samo szybko jak się pojawiliśmy zawijamy się z powrotem. Po drodze jeszcze świątynia buddyjska, i ruszamy dalej wiatr we włosach, może u wszystkich poza mną, uderzamy na gorące źródła. Baseniki full wypas, ciepła woda, jakieś tam ichniejsze wersje hydromasażu są. Dobrze się popluskać w tak upalny dzień, słońce daje jak cholera, aż filtru nie nadążam nakładać. Godzina 12.00 czuje się jak prosiak na rożnie ale luz. Co nas nie zabije to nas wzmocni. Doda pokazuje swoje okazałe wdzięki, jak się później okazało,że gorące źródła nie koniecznie są wskazane na jej dolegliwość, i nie poprawią jej skóry. No cóż droga naszym wyznacznikiem bujana tam gdzie ona nas zaprowadzi. Dojeżdżamy prawie do końca wyspy Jawa już na świeci przed oczami lecz czas zawracać, robi się ciemno i czas też zmywać się przed burzą zanim ona nas zmyje. Długa podróż za nami i długa podróż przed nami. Nocką przebijamy się przez góry wyspy autkiem do portu na wschodzie wyspy, bo Bali pozostaje powoli w tyle a my przemieszczamy się dalej na Lombok. Łajba przypływa my się na nią wbijamy czas płynięcia około 4-5 godzin. Łajba pierwsza klasa siedzenia rozkładane klima działa na dobre, żarełko zakupione na drogę. Nocka więc wypadało by się coś przespać. Uwalamy się na fotelach i budzimy się już blisko Lomboku. Wybitka z łodzi, i poszukujemy naszej karocy i księciunia co nas zawiezie do potu na północy skąd mamy łapać promik z lokalsami dalej na Gili nasz niby raj na ziemi. Lądujemy w porcie, tam dopiero 5 rano, a najbliższy prom na Gili o 9 rano, więc śmiało rozkładamy się na platformie wokół drzewka przy porcie, komary tną jak szalone tutaj, okrywamy się sarongami, żeby zniechęcić tych krwiopijców i czekamy cierpliwie bądź kimamy na naszą kolej wybrania się na Gili. W końcu i ona przyszła lokalni załadowani szamaniem, koszami z rybami wybijają na wyspę. Gdzie na wyspie życie się toczy głównie wokół turystów to oni są źródłem kasiorki dla lokalnej ludności. Jak my wbiliśmy tam był to okres powoli już po sezonie, więc mało białych twarzy cisza spokój w sam raz po zgiełku na Bali. Wysepka Gili Air bardzo przypadła nam do gustu. Tak jak i wcześniej nie mieliśmy planu gdzie śpimy i oczywiście spanie samo nas znalazło w porcie. Zabrał nas ziomek do swojego przytułku na północy wyspy, gdzie była cisza i spokój. Można powiedzieć nasza prywatna plaża i lokum. Nikt oprócz nas i Jackson, tak on nadal żyje tylko że spieprzył na Bali😉.Ale co my czas się ogarnąć i ruszyliśmy w podbój podwodnego świata z rurką i maską ...i bez butów...co to był za błąd, gorszy niż decyzja Napoleona o ataku na Rosję...dół, maskara, i płacz...to nam towarzyszyło , mi i Loli gdy po wychodziliśmy po martwej rafie na brzeg...w butach zajęło by to przeciętnemu człowiekowi około 5 min wyjście my wychodziliśmy już 30min a przeszliśmy może kilkanaście metrów a ponad sto przed nami. Litości! I w końcu ktoś się zlitował a dokładnie znajomi Anglicy na plaży podpłynęli i odziali nas w swoje trzewiki, żeby ulżyć nam w cierpieniach, bo wtedy to już myślałem że tylko strzał w łeb ulży tym cierpieniom. Ale daliśmy radę jesteśmy na twardym lądzie piasku, czułem się jak marynarz dotykający twardego lądu po pół rocznym żeglowaniu, aż chciałem go ucałować! Nurkowanie lipa, przynajmniej jeśli ktoś nie rozkminia tematu sam, bo z instruktorem to zaraz przy brzegu 25 metrów i sobie pooglądasz guzik, a kasują jakbyśmy byli w Europie zachodniej. Odpuszczamy powiedziałem. Wyspa wymiata, spacerek około 2 godzin i jesteśmy w miejscu wyjścia, co tutaj robić?Generalnie to nic, jeść, pić, pływać z rurką i odpoczywać, i tak też my robiliśmy. Odpoczynek pierwsza klasa, aż żal.pl było opuszczać to miejsce ale wykminiliśmy że Gili Meno zaraz obok też może być gites, i czemu nie zrobić spaceru wokół Gili Meno też. Nad Lombokiem burze i chmury jakby świat się walił to nawet nam się nie spieszyło z powrotem tam ani na Bali.Gili Meno ceny z kosmosu noclegu jedzenie też nie należało do najtańszych. Dobrze, że obstajemy tam tylko na jedną noc bo inaczej spłukalibyśmy się w chwilę. Plaże jedna piękniejsza od drugiej. Jakiś typ na kolacji zabawiał nas jak klaun, a jak to z takimi bywa po pewnej chwili są męczący i irytujący i tak samo z tym było. Rafy lepsze, plaże kwestia subiektywna, ale chyba też, szkoda że tylko jedną noc tam zostaliśmy. Bo powoli przychodził czas przewijki z powrotem na Bali. Bo jeszcze dwa dni i czas zawijać się w drogę powrotną do domu. No cóż to co piękne nie może trwać wiecznie. Droga już znana nam najpierw prom, potem taxa, potem duży prom zwany łajbą i przemieszczamy się na Bali z powrotem, tam wybijamy z Martinem na zimnego Browca podczas negocjacji z gablociarzem, w końcu koleś wymięka i zasuwamy przez Ubud, gdzie wyrzucamy Martina do Kuty. Tam nasze ostatnie podrygi na Bali, i surfowanie i czas powrotu. Było miło ale się skończyło, jeszcze kiedyś się tam wróci. Pozdro!


Additional photos below
Photos: 52, Displayed: 36


Advertisement



Tot: 0.066s; Tpl: 0.014s; cc: 7; qc: 26; dbt: 0.04s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.1mb