Dzień 9 i 10. Jak jeździliśmy po Nikko i zdobyliśmy Mt Nantai


Advertisement
Japan's flag
Asia » Japan » Tochigi » Nikko
September 14th 2019
Published: September 15th 2019
Edit Blog Post

Coś się zacięło, coś się zacięło. A to tylko Basia w drzwiach autobusu...

Nikko przy lepszej pogodzie odsłania swe piękniejsze oblicze. Wczoraj od rana odsłoniło pół licka więc czym prędzej zanieśliśmy brudy do pralni niedaleko hotelu i wyskoczyliśmy na pare godzin zobaczyć, ponoć, najzdobniejsze świątynie w Japonii. Niestety trafiliśmy na sobotę, czyli w zasadzie jakbyśmy chcieli to można by wejść na jakiś murek i niczym na koncercie The Idles skoczyć w tłum, który chcąc lub nie zaniósł by nas gdzie byśmy tylko chcieli. Generalnie piękne świątynie ale ilość ludzi nieco psuje odbiór tej, w założeniach, bardzo refleksogennej okolicy. Niemniej w poniedziałki o 6 rano polecamy. Zdecydowanie polecamy.

Mały kawałek drogi powrotnej pokonaliśmy autobusem. Gdy dojechaliśmy do dworca, przy wysiadaniu okazałem nasze Nikko All Area Pass czyli, coś co umożliwia nam wszystko a zapłacone zostało w Tokio w dzielnicy Asakusa. Po lekcji danej nam przez Yui zacząłem bardziej wnikliwie obserwować mimikę i detale twarzy ludzi i dałbym głowę, że zaobserwowałem w momencie okazywania kart minimalne rozszerzenie źrenic u kierowcy. Jakaż była moja satysfakcja gdy ten za chwilę zupełnie "przypadkowo" zbyt szybko zamknął drzwi na wychodzącej na przystanek Basi. Ha! No i biedna Basia oczywiście... ?


Następny punkt programu zakładał obejrzenie jednego z najbardziej spektakularnych tutaj, jak i całej Japonii wodospadu, Kirifuri. Odczekalismy chwilę na autobus. Ten podjechał. Zza otwierających się drzwi przywitał nas szczery uśmiech uśmiech kierowcy przepolawiajacego pasażerów drzwiami. Oboje poczuliśmy się jak w Truman Show. Basia natarła na drzwi zdecydowanym krokiem wsiadając jako pierwsza.

Trochę dla zmylenia czujności kierowcy a trochę dlatego, że gdy siedzimy to swędzą nas podeszwy, postanowiliśmy pojechać jednak do końca tarasy autobusu (wodospad był w połowie) i wspiąć się choć na symboliczne 1600 m npm. Mgła, mgła, mgła że prawie oko wykol i nawet ważki nie wiedziały gdzie lecieć i leciały głównie na moją głowę. Pewnie wygląda jak słońce. Ubrałem więc chustę. Co ciekawe na górę wchodzi się po schodach. Taki szczyt China style. 600 m w pionie po schodach. Na górze znów mgła, mgła. Zrobiliśmy parę klimatycznych zdjęć z krzakami, które jeszcze zza niej wystawały i po schodach w dół. Choć Basia chciała jeszcze się z tą mgła pojedynkować i iść wyżej, żeby pokazać nasz polski ząb. Uświadomiłem jej jednak, że tą mgła to chumura a z chmurą to już nie przelewki.

Zjechaliśmy niżej. Kierowca autobusu był już nowiutki, bez antypolskich nastrojów. Zawiózł nas więc bez przycinania nad wodospad i tak to z tych paru godzin zrobiło się prawie 9. Jakos wypadło nam z głowy, że trzeba jeszcze pojechac autobusem paręnaście km w górę gór, nad jezioro aby zameldować się w nowym hostelu.

Gdy doszliśmy objuczeni jak jaki na przystanek na dworcu okazało się, że został nam tylko jeden autobus i mimo szintoistycznego ateizmu japońscy bogowie się na nas nie mszczą bo mógłby zostać żaden i czekałby nas powazny wydatek na taksówkę.

W środku czekał na nas, a jakże, japoński rzeźnik spod znaku PKS. Przekrwione oczy i zmęczony grymas uśmiechu na twarzy nie nastroił nas optymistycznie na następne 20 km krętej, górskiej drogi. Jak policzyliśmy leciała właśnie jego 10 godzina krążenia różnymi trasami. Czy w miejscowym przedsiębiorstwie autobusowym pracuje tylko dwóch kierowców?

Czytacie te słowa więc wiadomo, że pan kierowca zrobił tym razem wszystko aby dostarczyć nas o przyzwoitej porze, w jednym kawałku nad jezioro Chuzenji, z którego mieliśmy wyruszyć następnego dnia na 6 h trekking na górę Nantai.

6 h. Hmmm. Tak podają przewodniki. Góra ma w zasadzie tyle co Rysy (2486 m npm) ale ważniejsze jest to, że wyniesienie, czyli przewyższenie jakie trzeba pokonać od podnóża, skąd szliśmy, to ponad 1200 m. Palcem po mapie się jechało fajnie ale jak już zaczęliśmy wchodzić...

Więc aby zejść o przyzwoitej porze i nie wystawiać i tak już spalonych twarzy na palące promienie słoneczne zerwaliśmy się o 6.00 i weszliśmy na szlak ok 7.00. Wiecie co jest najgorsze w tej górze? Najgorszy jest jej poziom trudności, na co nie zwróciliśmy uwagi. Zaawansowany. Dlaczego? Dlatego, że trasa w górę wiedzie prawie cały czas pionowo do szczytu. Nie ma miejsc na trawersy dla mięczaków. Więc wchodząc po góry można wypluć płuca a schodząc w dół od razu rezerwować sobie miejsce w klinice ortopedycznej. Jak nie zwichnięcie to endoprotezy kolan.

Najpierw po kamieniach 1,5 h do góry. Potem kawałek 30 min po asfalcie. Po asfalcie znów 3 h po kamieniach do góry. Były kryzysiki. A jakże. Ale daliśmy rade. Dały także 7 letnie japońskie dzieci. Nie narzekając. W większości. I tak byliśmy pełni podziwu bo dwie małe dziewczynki w górę i w dół szly naszym tempem. Dość dużo ludzi. Każdemu należy kulturalnie powiedzieć "Konnichiwa!".

Na szczycie każdy szanujący się Japończyk wyciągnął swoją butle gazowa (taka malutka) i rozpoczął się rytuał przygotowywania posiłku. Zupki noodle, lifolizaty. Zapachy na szczycie jakich nie powstydziłaby się niezła chińska garkuchnia. W drodze tam i z powrotem nawiązuje się wiele znajomości. Spotkaliśmy nawet jednego pana, który studiował w Pradze i był w Polsce więc za każdym razem gdy mijaliśmy się na szlaku wyprzedzając lub biwakując na szczycie bardzo się interesował naszym obecnym losem i kondycją.

Jeszcze zadałem trochę szyku krążąc dumnie nad tym parującym obozowiskiem naszym dronem i trzeba było schodzić bo ze spodziewanych 6 h zrobiło się realne 8. W połowie drogi w dół okazało sie, że nie najlepiej oszacowaliśmy ilość zabranych płynów. Więc niczym Drakula, śniąc o czekającej na nas na dole, na podwórzu świątyni, wending maschine z płynami nawadniającymi, snuliśmy się ścieżką unikając słońca aby tych z ciała tracić jak najmniej.

W czasie 8 h total udało się nam osiągnąć metę w postaci zabytkowej bramy tori, od której dzieliło nas tylko parędziesiąt metrów do iście świętej rzeczy w Japonii. Wending maschine.

Swoją drogą zastanawiam się jak oni to robią. Te szafy z napojami stoją na każdym rogu. Zawsze jest w nich zimna herbata/woda a nigdy nie widziałem aby ktoś je uzupełniał... Najlepsze jest to, że zawsze jest zimna i nie słodzona. Bosko. Choć jakby ktoś chciał to jest i czasem kolka. Schodzące z nami małe dziewczynki chciały. My zawsze bierzemy zielona herbatę. Idealnie schłodzona, niesłodka i gaszaca pragnienie.

Po zaspokojeniu pragnienia czekał nas niemały zawód. W okolicy jeziora Chuzenji po 16.00 nie znajdzie się nic sensownego do jedzenia. Widocznie prowadzący restauracje zakładają, że pływający po jeziorze w romantycznych łabędziach już wrócili do Nikko a na tych schodzących gór zarobić się nie da bo już się nażarli tymi zupkami z butli. W końcu znaleźliśmy jakąś kawiarnie w stylu retro prowadzona przez trójkę emerytów i w dźwiękach muzyki z lat 70tych zapchalismy się pancake'ami z kawą. Dobre i to.

No i na koniec jeszcze większy dramacik. Nie ma tu pralni. Najbliższa w Nikko. No to stwierdziliśmy, że nasz poziom kreatywności został wystawiony na próbę. Pranie zrobiliśmy w wannie (wstępne namaczanie z kąpielą), znaleźliśmy dwa kawałki drzewa na niewielkim kawałku nieużywanego podwórza hostelu, rozciagnelismy tam sznurek i dumnie teraz powiewa między konarami japońskich tuj nasza, polska bielizna.

Właśnie. Zaraz muszę iść ja zabrać przed nocą bo ma padać. Ma też padać jutro w dzień, więc albo czytamy książki albo coś wymyślamy bo na kolejną górę nie ma szans.

sayōnara

Basia i Wojtek


Advertisement



Tot: 0.061s; Tpl: 0.009s; cc: 6; qc: 24; dbt: 0.0453s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 2; ; mem: 1mb