Advertisement
Published: November 10th 2014
Edit Blog Post
W zasadzie nie muszę szukać natchnienia. Nasza podróż zaczęła się bardziej nietypowo niż dotąd. Nigdy nie mieliśmy problemów z pogodą. Tym razem w dniu wylotu od rana nad Gdańskiem i całą okolicą zaległo mleko w formie rozproszonej. Nie mając nic lepszego do roboty od rana przewijałem kolejne strony internetowe z prognozami pogody dla naszej okolicy. Z naprzemiennym wydzwanianiem na infolinię Lufthansy i AirAsia, która ma nas zawieźć w środę do Taipei. Mój wrodzony pesymizm, który zwykłem nazywać praktycznym realizmem, nakazał mi zakładać scenariusz permanentnego dwudniowego zamglenia, unemożliwiającego start jakiegolowiek samolotu z Rębiechowa. Na szczęście scenariusz się nie spełnił. Żegnani tym razem przez, 6 (!) osób pozostawiliśmy nasze plecacki na jakieś 15 godzin, w rękach linii lotniczych. Podczas odprawy musiałem jeszcze przeżyć dość krępujące chwile. Okazało się, że aparat spakowany był na samym dnie bagażu podręcznego. W związku z czym musiałem wybebeszyć na tackę całą podróżną wałówkę ze śliwkami w czekoladzie (od mamusi) oraz one-bite kurczakowo-bekonowymi zawijasami Basi na czele. Spojrzenie pana celnika było bardzo wymowne.
Pierwszy lot przebiegł bez zakłóceń. No może poza faktem rozlania na moich spodniach, w okolicy gdzie wszywa się jedyny w tego rodzaju garderobie zamek błyskawiczny, czarnej herbaty. Z tegoż to powodu do samego
Kuala Lumpur będę skazany na noszenie plecaka przed sobą bo niestety po wyschnięciu płynu pozostały w okolicy lędźwi dość krępujące zacieki... Basia stwierdziła jednak, że nic takiego się nie stało. No jasne. To nie ona wygląda jakby się zsikała w czasie startu. Poza tym to zawsze lepsze niż zdejmowanie nieistniejącej soczewki kontaktowej.
Acha. Jeszcze pan steward chciał nam podać zamiast "Two tea" - "What? Two tears?". Może łzy nie byłyby złą opcją. Miałbym czyste spodnie.
W Frankfurcie mieliśmy tym razem na tyle dużo czasu, że odległość pomiędzy terminalami przemierzyliśmy spokojnym kłusem. Nie galopem, jak w zeszłym roku.
Pisząc te słowa w samolocie, gdzieś na początku trasy do Kuala Lumpur, powoli układam się do snu delektuąc się lekkim powietrzem. 50 kilogramowe perfumy pani siedzącej w pobliżu już się wyśmierdziały (choć intensywnie mnie wymęczyły napływając słodkimi falami z cudowną regularnością) a nikt, poza nami, jak na razie nie zzuł butów. Oby tak dalej. A! Zapomniałbym! Można teraz zamawiać special meal w cenie lotu. Basia wzięła same owoce a ja gluetn-free i jesteśmy fartoodporni przez następnych parę godzin. Ok dobranoc. Resztę dopiszę jutro, po przylocie.
No to dolecieliśmy. Bez kłopotów. No
dobra, małe pojawiły się po dojeździe do KL Sentral, czyli głównego dworca kolejowego. Tu nasza pewność siebie znikła po 10 minutach bo GPS coś nie chciał zadziałać a to, że nam się wydawało, że dobrze pamiętamy okolicę sprzed 3 lat... to tylko złudzenia. KL atakuje zmysły każdego nowoprzybylego, bez znaczenia czy był tu kiedykolwiek wcześniej czy nie. Typowy azjatycki zgiełk, masa podobnych ulic no i "troszkę" pobłądzilismy. Za to mimo zmęczenia, jak przystało na prawdziwych backpackerow, wszędzie o własnych nogach lub transportem publicznym.
Basia już zasnęła więc i na mnie czas bo jutro nie będziemy siedzieć w miejscu a jetlag pewnie uprzykrzy życie. Trzeba zobaczyć to na co zabrakło czasu 3 lata temu.
Aloha!!
Advertisement
Tot: 0.092s; Tpl: 0.011s; cc: 15; qc: 29; dbt: 0.0295s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.1mb
marysia
non-member comment
pisz dalej
Wojtek, piszcie dalej, bo już się wciągnęłam.