Dzień 6. O Basi i Wojtku co jeżdżą koleją.


Advertisement
Japan's flag
Asia » Japan » Kyoto » Amanohashidate
September 21st 2015
Published: September 21st 2015
Edit Blog Post

Cuda na targuCuda na targuCuda na targu

To sa akurat malutkie suszone rybki na wagę do posypywania sałatek. :-)
Basia twierdzi, że dziś cały dzień spędziliśmy w pociągu. Jest w związku tym nieco nieusatysfakcjonowana. Rzeczywiście jeśliby zliczyć czas jaki pochłonęło nam podróżowanie koleją to wyszłoby tego pewnie z 5 h, ale: 1. Musieliśmy się z tym liczyć bo nasz dzisiejszy cel podroży, Amanoshidate, leży co prawda w prefekturze Kyoto, ale ok 100 km od niego i do tego jedzie się tam zwykłym pociągiem a nie shinkanenem. 2. Dzień według mnie nie był stracony bo nawet podróże japońskim pociagiem kształcą i pewnie niejeden z czytających dałby wiele za to, żeby przejechać się 2 godziny lokalnym wagonem i popatrzeć na Japonie z jego okien. Czyż nie?

Zanim wyjechaliśmy do Amanoshidate, wybraliśmy się na lokalny pchli targ, który organizuje się w centrum miasta, raz w miesiącu. Muszę przyznać, że trochę się nam udało bo taki rynek to prawdziwa gratka dla rządnych japońszczyzny, gajdzińskich oczu. Kupiliśmy oryginalne kimono Richarda Chamberlaina z filmu 'Szogun'', równie oryginalny miecz Hattori Hanzo i równie oryginalne i słynne lustro, do którego pił Japończyk. Zostaliśmy przy okazji utwierdzeni w przekonaniu, że jak biały chce coś kupić, to miejscowy zrobi prawie wszystko aby mu to uniemozliwić. Rzecz, którą kupiliśmy u gajdzina (nie mogłem uwierzyć oczom, że ktoś o nieskośnych oczach może handlować antykami z Azji w takim miejscu) japońscy handlarze oferowali nam za cenę dwa (!) razy wyższą. Biały sprzedawca był bardzo zdziwiony, że 3 razy upewnialiśmy się co do kwoty. Targowisko jednak fajne samo w sobie i do tego leży o rzut ziarnem ryżu od dworca głównego.

Zakupy zakupami, ale trzeba było ruszać do naszego głównego celu na dziś czyli japońskich ''schodów do nieba'' czyli Amanoshidate. Miejsce nazywane jest tak podobno z powodu widoku jaki ukazuje się oczom, gdy stanie się na jednym z wzgórz graniczących z tym pieknym półwyspem i spojrzy nań stając tyłem i wkladając głowę między nogi. Obowiązkowy punkt programu i każdy musi tą ewolucję zaliczyć - stary czy młody, chudy czy krzywy, w spodniach czy spódnicy.

Niestey okazało się, że pociągi w tym kierunku kursują z częstotliwościa PKS do Mławy, czyli nie często. Już byliśmy godzinę w plecy. Przesiadka zaplanowana była w miejscowości Fukuchiyama, na szczęście tylko 15 minutowa. Jadąc do niej tak zapamiętale dyskutowaliśmy o podobieństwie nazwy do miasta-symbolu porażki japońskiej energetyki jądrowej, że gdy pan kontroler podszedł do nas i zapytał gdzie podróżujemy, odrzekliśmy, że do Fukushimy. Pan zrobił się purpurowy, pojedyńcza łza spłynęła mu po policzku i dałbym głowę, że jeden z kącików drgnął chcąc zapoczątkować głośny rechot na jaki pozwolic może sobie tylko w toalecie, jednak zachował profesjonalizm i poważną minę i zaproponował jednak przesiadkę w Fukushima. Kontrolerzy, ci kolejowi i uliczni pilnujący non stop ruchu i porządku na ważniejszych skrzyzowaniach to w ogóle temat na osobną opowieść. Dość powiedzieć, że są to zazwyczaj bardzo kulturalni starsi panowie kłaniający się w pas po wejściu do każdego wagonu i starający się zawsze pomóc wyraźnie literując słowa po japońsku (co jest też regułą w sklepach). Zawsze człowiek się z nimi jakoś dogada.

Miejscowość Amanoshidate to w zasadzie dwa piękne punkty widokowe, wąski przesmyk lądu łączący je i kupa okazji do podziwiania piękna tej okolicy. ''Taki tam japonski Hel'' odrzekła Basia i wzruszyła ramionami. Polecony przez konduktora całodniowy pass pokrywał koszty przeprawy promem na jeden z nich, dojazdu pociagiem z Fukushiyamy i wjazdu wyciągiem krzeselkowym na coś wielkosci Gubałówki. A kosztował jakieś 40 zł. Japonia naprawdę nie jest taka droga jak straszą. Dodam jeszcze, że zjedliśmy dziś świetne sushi z marketu za 30 zł. Zestaw tak smaczny, że polska reastauracja by się go nie powstydziła. Reasumując nie żałuję wyprawy , żałuję może tylko tego, że na podziwianie widoków mieliśmy niewiele czasu i było bardzo dużo ludzi. Spotkana wczoraj w naszym guesthouse Yui, twierdziła, że w Japonii jest teraz coś w rodzaju długiego weekendu. To może duzo wyjaśniać. Niech w takim razie już może wracają do pracy.

Przy porannym pakowaniu Basia wrzucila do plecaka nasz uniwersalny pled z mikrofibry. Pełni on rolę koca termicznego, ręcznika lub opatrunku tamującego krwawienie z tętnicy szyjnej żyrafy. "A po co on?" zapytałem. "Przecież jedziemy na plażę, będziemy się relaksować i poleżymy". Ok z wolą mojej żony się nie dyskutuje. Ona i tak ma zawsze rację. Miała i teraz. Ze względu na brak czasu na czynności typu opalanie na plaży, drinki na leżaku, czy czytanie aktualnej prasy japońskiej w grajdołku nie wykorzystaliśmy go w Amanoshidate. Jednak...

"Ty zobacz jacy oni nerwowi. Jeszcze bardziej niż my. Zbierają się w kolejkę do wejścia na peronie 15 minut przed przyjazdem pociągu do tego jakoś tak dziwnie tylko jakby do dwoch wagonów jakby" się naigrywaliśmy. Na ławeczce siedzieliśmy jak wyluzowani lordowie tylko my i jeszcze jedna gajdzinska grupa. No to pociąg podjechał, zdecydowanie za krotki a wagonów bez rezerwacji miejsc (czyli na nasze JRpassy) miał tylko dwa. druga grupa gajdzinow, po dokladnej lustracji przywodcy stada, ktory wzuł skarpety do sandałów oraz ubrał bezrękawkową sportową koszulkę na mało sportowe ciało, okazała się także Polakami. No to tylko my i oni pozostaliśmy bez miejsc siedzących na 2 h drogi. I tu okazało się jak przewidująca jest moja żona. Kocyk myk. Siedzimy w czymś co przypomina przedział barowy. Trzeba wozić kocyk.

Na koniec dnia pozostało nam tylko wrzucenie prania w lokalnej pralni i zjedzenie czegoś w trakcie. Zarowno restauracja, jak i pralnia okazały się w 100 % nieanglojęzyczne. O ile w restauracji jakoś sobie poradziliśmy mówiąc po angielsku i nie będąc nic a nic zrozumianym, liczyliśmy na to, że przyniosą nam coś co damy radę zjeść. Okazało się, że wygestykulowane zostało bardzo dobre carpaccio z łososia, kurcze pieczone i smażony ryż. Gorzej poszło w pralni. Pranie puściliśmy ale na automatach nie było ani jednej literki po angielsku. Basia zachowala zimną krew i wyskakiwała na drogę rozpaczliwie zatrzymując kolejnych rowerzystów. Dwóch, śmiertelnie przerażonych udało się wciągnąc, jednak nie pomogli albo to my tak opornie uczymy się japonskiego. 3 z kolei zrozumiala o co nam chodzi i wskazała, ktory z automatów suszy. W tym momencie zgodnie stwierdziliśmy, że przecież to od razu widać, że to suszarka i aż dziw, że nasze analityczne umysły same nie rozwiązały tej lingwistycznej zagadki...



jutro ruszamy do Osaki i żegnamy się z Kyoto



aligato

Basia i Wojtek


Additional photos below
Photos: 8, Displayed: 8


Advertisement



Tot: 0.151s; Tpl: 0.012s; cc: 13; qc: 53; dbt: 0.0867s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.2mb