Advertisement
Published: September 17th 2010
Edit Blog Post
Dziś zaliczyliśmy najwcześniejszą pobudkę podczas pobytu w Australii i o godzinie 6:20 byliśmy już w drodze - z konieczności, nie z wyboru, gdyż mieliśmy do pokonania ponad 500 km, po drodze chcieliśmy bez pośpiechu zwiedzić oceanarium w Townsville, i tym razem naprawdę musieliśmy dotrzeć do celu przez zapadnięciem zmroku. Miejsce, w którym mamy zarezerwowane dwa kolejne noclegi, nazywa się Sanctuary i stanowi kompleks domków kempingowych rozlokowanych na dużym obszarze w tropikalnym lesie w okolicy Mission Beach. W mailu potwierdzającym rezerwację napisano, że to ważne, abyśmy dotarli tam za dnia, gdyż do recepcji prowadzi 600-metrowej długości ścieżka przez las, którą (cytuję) „po zmroku przejmują we władanie dzikie zwierzęta, z którymi raczej nie chcecie się spotkać”. Bardzo nas to zaintrygowało, ale też zachęciło do zwleczenia się z łóżka o świcie. 😉
W oceanarium w Townsville spędziliśmy ponad trzy godziny, żałując, że nie mamy więcej czasu. W zbiorniku o pojemności 2,5 miliona litrów stworzono tam rafę koralową, zamieszkaną przez mnóstwo gatunków ryb, które można zobaczyć jedynie nurkując na rafie z akwalungiem lub oglądając film przyrodniczy. Mogliśmy bez końca siedzieć i gapić się na ryby, tymczasem czekało na nas jeszcze wiele mniejszych zbiorników z koralami, rybami i innymi stworzeniami morskimi oraz dwa pokazy -
nurkowanie w zbiorniku z rekinami i innymi morskimi drapieżnikami oraz wykład na temat żółwi morskich połączony z wizytą w szpitalu dla żółwi. Spośród morskich stworzeń największe wrażenie zrobiły na Miśku rekiny i płaszczki oraz oczywiście korale, a na mnie nautilusy (zamieszkujące oceaniczne głębiny stworzenia żyjące na Ziemi od 500 milionów lat, czyli dłużej niż jakiekolwiek ryby), koniki morskie pasące się na dnie akwarium oraz krewetka, która powiększała norkę dla siebie oraz zaprzyjaźnionej z nią ryby, wynosząc żwirek w odnóżach (łapkach?). Super po prostu! 😊
Do Mission Beach dotarliśmy w samą porę - na pół godziny przed zmierzchem. Okolica jest po prostu przepiękna: góry i pagórki porasta soczystozielony tropikalny las, który sięga aż do morza. Po drodze mijaliśmy malownicze odludne plaże, na których rozrzucone są kawałki lawy; całkiem niedaleko stąd można zwiedzać prastare twory wulkaniczne. „Specjalnością” tego kawałka wybrzeża są kazuary (wspominałam o nich we wpisie na temat Lone Pine Koala Sanctuary) - po okolicznych lasach biega kilkadziesiąt sztuk spośród około 1500 występujących w całej Australii. Prawdopodobieństwo spotkania jednego na wolności jest więc raczej niskie; zdecydowanie częściej spotyka się znaki drogowe ostrzegające przed kazuarami przebiegającymi przez drogę (rzecz jasna, chodzi tu o ochronę kazuarów, nie kierowców i pasażerów). Inna sprawa,
że wcale nie marzymy o spotkaniu z dzikim dorosłym samcem, bo moglibyśmy tego spotkania nie przeżyć. W sytuacji zagrożenia kazuary bardzo mocno kopią z wyskoku, rozorując pazurami to, w co trafią - na przykład ludzką twarz lub plecy.
Przed bramą Sanctuary - opędzając się od wyjątkowo zjadliwych komarów (dopiero drugi raz widzimy komary w Australii) - znaleźliśmy telefon, z którego można było zadzwonić do recepcji, aby ktoś przyjechał po nas i nasze bagaże samochodem z napędem na cztery koła (innym nie da się podjechać). Kiedy już miałam sięgnąć po słuchawkę, przypomniał mi się jeden z blogów, którego autorka napisała, że tuż obok tego właśnie telefonu siedział ogromny pająk. Sprawdziłam - owszem, siedział. Rzecz jasna do recepcji zadzwonił Misiek. 😉
Nasz domek, jak wszystkie pozostałe, jest dosłownie wtopiony w las; nawet kabina prysznicowa ma szklaną ścianę z widokiem na niego. W środku natychmiast zauważyliśmy na ścianie dwucentymetrowej wielkości COŚ, co mogło być pająkiem, karaluchem lub miniaturowym skorpionem. Nieudana próba zabicia CZEGOŚ sprawiła, że COŚ wlazło pod łóżko. Przed podjęciem kolejnej próby zamachu na życie CZEGOŚ postanowiliśmy spytać tubylców, czy może być ono niebezpieczne. Miły pan w recepcji uprzejmie poinformował mnie, że jedynymi niebezpiecznymi stworzeniami tutaj mogą być pająki, dodając,
że COŚ mogło być równie dobrze chrząszczem; nie powiem, żeby mnie uspokoił. Na odchodnym dostałam album ze zdjęciami i opisami zwierzątek zamieszkujących tropikalną północ Queenslandu. W domku odsunęliśmy łóżko i podjęliśmy ponowną, tym razem udaną próbę zabójstwa - to znaczy jak zwykle Misiek zabił, a ja usunęłam truchełko, uprzednio uważnie mu się przyjrzawszy. Miało ewidentnie włochate nogi. Potem zajęliśmy się identyfikacją przy pomocy książki: był to albo pająk z gatunku Lampona murina (ang. white-tailed spider), którego ukąszenia mogą powodować utrzymujące się przez kilka dni owrzodzenia, albo jeden z Idiopidae/Nemesiidae (ang. trapdoor spiders), których ukąszenia są tylko trochę bolesne, ale poza tym niegroźne. Super po prostu.
Właśnie Misiek zauważył kolejne COŚ na ścianie. Mówi, że to pająk, i zamierza go utłuc. Utłukł. Muszę usunąć truchełko. Zachciało nam się zwierzątek!!!
Advertisement
Tot: 0.096s; Tpl: 0.013s; cc: 10; qc: 56; dbt: 0.0543s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.1mb
Jurek
non-member comment
MY też pragniemy dziobaka :)