Advertisement
Tofino dobrze strzeże swoich wdzieków. Z Parksville, gdzie spaliśmy poprzednią noc , jedzie się tu ponad 3 godziny, choć to ledwie ponad 100 km. Trzeba pokonać góry, nie usnąć przy wyjeździe z Port Alberni – jedynej większej miejscowości po drodze, gdzie jest nakaz jazdy 60 km/h i nie da się zaczarować bajkowego lasu pełnego cedrów porośniętych mchem, którym otoczona jest szosa.
W Parksville rano pojechaliśmy szukać sklepu fotograficznego, bo stłukł się nam filtr na obiektywie – szczęście w nieszczęściu, że sam filtr, ale za to tak niefortunnie, że się przygiął, zablokował i nie dało się go odkręcić. Pani w naszym bed&breakfast, zresztą przemiła (dostaliśmy prawdziwe power breakfast z naleśnikami, syropem klonowym i toastami, a małaEm klocki do zabawy) poleciła nam sklep z ramkami. Tam nie mogli tam pomóc, ale poradzili jechać do fotografa (ostatni dom po prawej na sąsiedniej ulicy) – jego nie zastaliśmy. W końcu uratował nas osiłek ze sklepu Source, gdzie sprzedawali zdalnie sterowanego SuperMario i piloty do telewizora. Z naprawionym aparatem udaliśmy się na farmę, gdzie oprócz małych zwierzątek można podziwiać, jak produkują własne sery i degustować owocowe wina. Przepyszne. MałaEm mogła ponownie dosiąść traktora i pogłaskać króliczki– wydaje się, że farmerskie rozrywki należą do jej ulubionych.
Wyjechaliśmy z Parksville prosto na jedyna idąca na zachód drogę. Przez godzinę drogi do Port Alberni trochę się chmurzyło i padało. Na miejscu zjedliśmy po tacosie i – niestety – bez kawy ruszyliśmy dalej. To był błąd, bo znów przyszła moja kolej na prowadzenie i gdyby nie mini ritter sporty (quadratisch praktisch gut) przywiezione jeszcze z Warszawy, to nie wiem, jak bym dała radę pokonać sen i monotonię pierwszych kilkunastu kilometrów. Na szczęście, jak Q i małaEm zasnęli, droga zaczęła się robić górzysto-falista i trzeba było co chwilę hamować, ktoś mnie nawet raz wyprzedził, co 3 minuty zmieniała się pogoda, więc można było też pomachać wycieraczkami. Nie było do końca wiadomo, czy jak w końcu przejedziemy wyspę na drugą stronę i znajdziemy się nad oceanem, to zastanie nas tam ulewa, czy słońce.
I udało się. Świeciło słońce i plaża zza drzew wyglądała tak pięknie, że jeszcze zanim trafiliśmy do hotelu, już byliśmy na piasku. Plaża tu wygląda dokładnie tak, jak powinna wyglądać na finis terrae. Ląd bardzo niechętnie poddaje się oceanowi, schodzi wielką gładką powierzchnią.
Jestesmy w boskim Tofino! Słyszałam, ze tu jest pięknie i widziałam zdjęcia, nasz hotel wybrałam, bo to była internetowa miłość
od pierwszego wejrzenia (teraz wierzę, że ludzie w sobie też tak się mogą komputerowo zakochiwać), ale jakoś nie sądziłam, że to miejsce widziane live okaże się aż tak cudowne. Mieszkamy w okrągłym domku przy plaży i przed nami jst tylko Pacyfik. Plaże są chyba najszersze, jakie kiedykolwiek widziałam i płaskie - leniwie schodza do oceanu. W wodzie, choć na zewnątrz 14 stopki, surferzy. Dzieci ( oczywiście lokalne) chlapią się ja brzegu w piankach, a ich rodzice popijają piwko przy ognisku, albo spaceruja z maluchami w wózkach. Skała na środku plazy spowite jest chmura marihuanowego dymku.
Wieczorem zaliczyliśmy jeszcze lokalne lodziki, patrząc na podjeżdżających do knajpy pick-upami lokalnych dude’sów, którzy wydają się jeszcze bardziej dudesowaci, niż ci w Whistler. Broda, długie włosy, tatuaże, t-shirt, czapka wełniak – w końcu jest 13 stopni. A później im pozazdrościliśmy i ja skusiłam się na chowder, a małaEm na fish&chips. Mam trochę wyrzuty sumienia, że naszą dietę pt. ryba na parze i kasza jaglana zastąpiła ryba w panierce i fryty, ale nie mamy tu wielkiego wyboru. Dziecięce dania to tutaj raczej przeciwieństwo zdrowej kuchni – fish&chips są z tego najlepsze. No i smakują.
Do późna chodziliśmy jeszcze po plaży przed naszym pałacem. A
później mogliśmy obserwować ocean siedząc na kanapie w ciepłym. Wzdłuż drogi są tu znaki typu „strefa tsunami”, „droga ewakuacyjna tsunami” i gdy ma się ocean tak zupełnie pod bokiem, w ogródku de facto, jakoś nabierają one realnego znaczenia.
Advertisement
Tot: 0.583s; Tpl: 0.013s; cc: 11; qc: 66; dbt: 0.1721s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.2mb