Advertisement
Spędziliśmy piątek w podróży, łapiąc po kolei trzy łódki i starając sie w szczególności zdążyć na ostatnią, żeby nie utknąć gdzieś po drugiej stronie zatoki, z widokiem tylko na Vancouver. Na szczęście się udało i na szczęście jechaliśmy do miasta, bo w przeciwną stronę w kolejce do promu - wyjazdu z miasta - stały nieprzebrane ilości samochodów. W Kanadzie ten weekend to Victoria Weekend, na cześć urodzin wiadomo kogo, obchodzony zawsze w poniedziałek przed 25 maja.
Pierwszy prom zawiózł nas z Vancouver Island na ląd, a kolejne potrzebne były, żeby przekroczyć zatoki, które co chwila wciskają sie w ląd, a objechać je nie sposób, bo jest tylko jedna droga, która kończy sie właśnie wjazdem na prom. Kanadyjczycy, jak tylko łódka odbija od brzegu, zamiast odpakowywać z papieru kanapki, ustawiają się w gigantycznej kolejce do baru po fryty i hamburgery. I jak wygodnie - prawie nie trzeba używać sztućców - te dwa dania palcami, podobnie jak fish czy chicken nuggets, albo taco.
Wracaliśmy do Vancouver z Wyspy dłuższą droga - przez zachodnie wybrzeże lądu, które sobie żartobliwie nazwali Sunshine Coast. Rozumiem, że w Hiszpanii mają Costa del Sol i we Włoszech Autostrada del Sole, ale nawet te południowe narody nie
miały czelności założyć, że słońce będzie tam zawsze świecić. Co innego Kanadyjczycy... Nie muszę mówić, że słońca na Sunshine Coast nie widzieliśmy ani trochę. Spotkaliśmy za to po drodze paru Indian, ale naprawdę niewielu. Niestety, w niczym nie przypominali przystojnego Winnetou. Podobnie jak w USA , przedstawiciele First Nations nie mają tu od czasu przyjazdu Europejczyków dobrego życia.
Nasz hotel w samym sercu Vancouer najbardziej ze wszystkich dotychczasowych przypominał motel, bo wchodziło sie do pokoju z zewnętrznego tarasiku. Oczywiście, na korytarzu była kostkarka, a w pokoju ekspres do kawy, ale opcji, żeby uzyskać wrzatek - już nie. Pobieraliśmy więc z maszyny do kawy wodę po prostu gorąca, żeby podgrzewać mleko. Natomiast lodówka chodziła tak, że zamroziła jajko ugotowane na twardo na prawdziwie twardą skałę!
W sobotę rano był czas na shopping, a więc wycieczkę do malla, który w pierwszej godzinie wydawał się znośny, ale później bardzo szybko zaczął być nie do zniesienia. Ludzi przybywało z każdą minutą. I okazało się, że lokalni Azjaci zupełnie nie są outdoorsy i postanowili wszyscy zostać na długi weekend w mieście. Czułam sie jak w Hongkongu - wszyscy mocno wystylizowani, biali prawie niewidoczni, w sklepach wykupione małe rozmiary. Moje poczucie azjatyckości tego miejsca
spotęgował jeszcze zagubiony w tym bałaganie buddyjski mnich. Tu znów z pomocą przychodzi internet i okazuje się, że Van jest najbardziej azjatyckim miastem poza Azją - aż 43% mieszkanców ma tam swoje korzenie. Znalazłam też takie śmieszne zdanie a propos tego, jakie narodowości są reprezentowane: “The loosely associated Asian cohort in Metro Vancouver consists of three main large groups — particularly ethnic Chinese, Indians and Filipinos — followed by smaller populations of people rooted in South Korea, Pakistan, Iran, Vietnam, Uganda, Singapore, Afghanistan, Lebanon and elsewhere.”
Ponieważ był to nasz ostatni dzień; byliśmy zdecydowani jeszcze sobie dosmaczyć. Na lunch - który małaEm przespała - wjechały koreańskie bibimbapy. A w łazience serwowali gratis na deser mouthwash! Obsługiwała nas bardzo miła dziewczyna - okazało się, że z Tajwanu. Jak Nam zaproponowała jakąś tam kartę lojalnościową, to podziękowalismy, mówiąc, że jesteśmy w Vancouver tylko przejazdem; a na jej pytanie skąd w takim razie jesteśmy, odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą 'from Poland'. Na co ona sie uśmiecha i mówi, że choć od 2 lat jest w Kanadzie, to wiele jeszcze nie widziała, ale w przyszłym tygodniu ma zamiar odwiedzić stan Waszyngton, a stamtąd to do nas już blisko. Usmiechnęliśmy się głupkowato, nie bardzo rozumiejąc,
jakim sposobem z Waszyngtonu może być blisko do Polski. Dopiero po chwili doszło do nas całe quid pro quo, którego na tym etapie rozmowy nie dałoby sie już wyjaśnić: otóż ona myslała, że jesteśmy z Portland - w stanie Oregon - który faktycznie jest blisko. I o ile jestem przyzwyczajona, że Poland to Holand, a Polonia to Bologna, to Portland zupełnie mnie zagięło.
Dla małejEm kupiliśmy na lunch pho, z nadzieją, że zje je na placu zabaw, bo ostatnio odmawiała przyjmowania poważnych pokarmów, nie szło nawet namówić jej na obiad z wizja 'lo-llo' pózniej. Pho było wyborne i bogate, głównie wyjadała kluchy; chyba żadna azjatycka kuchnia nie utrzymałaby się tu w wersji podróbkowej - lokalni Azjaci by takie miejsce szybko zbojkotowali i zbankrutowali.
A wieczorem wyprawiliśmy się na przedmieścia do Richmond, na night market. Okazało sie, że to gigantyczne przedsięwzięcie, fenomenalnie zorganizowane, ale wymagające wielkiego parkingu, ochroniarzy monitorujacych teren z podnośników i pań w odblaslowych strojach kierujących ruchem. Cała chyba azjatycka diaspora mieszkającą w Vancouver - i ta z Ugandy też - i okolicy się tam pojawiła. Od par wiozących swoje pudelki w wózkach, po modnisiów w koszulkach Supreme i czapkach na czubku głowy niczym mycki, panie na
szpileczkach i z torebkami LV, towarzyszące panom w klapkach Nike. A market, choć organizatorzy robili wszystko by wydłużyć czas wejścia (kolejka do biletów, kolejka do sprawdzenia biletów) zapelniał się z sekundy na sekundę. O ile w części z nieprzydaśkami zdominowanej przez wszystko z hello kitty i sztuczne rzęsy typu Bambi dawało sie jeszcze przejść z wózkiem, to strefa gastro była nabita po brzegi. Wszyscy próbowali azjatyckich specjałów nie do dostania w knajpach. My poprzestaliśmy na dim-sumach z krewetkami i smażonych ośmiornicach, które wyglądały pysznie, ale trochę się nie dawały jeść, były jakby na wpół surowe, a przez to mocno obślizgłe.
Gastronomicznie zakończyliśmy wyjazd w niedzielę bezpiecznym klasykiem pt. eggs benedict vel benny.
Nasz samolot powrotny nazywa sie Schleswig - Holstein. Fakt, jest duzy, ale nazywa jakaś taka niezgrabna. Może myśleli, że jej na trasie Frankfurt-Vancouver nikt nie sklei tego faux-pas. Siedzimy w getcie dzieci i starców, wszyscy przyjechali na wózkach. Mam nadzieje, że ci ostatni niedosłyszą, bo bachory robią wszystko, żeby zakłócić pozostałym pasażerom sen. Może nie wszystkie dzieci nadają się do podróży...? Minąć musiały bezpowrotnie czasy, o których opowiada Babcia Nina, wspominając jak leciała gdzieś w 1957-58 z malutkim Andrzejem do Sudanu, a on tak strasznie darł
ryja, że ona cała zawstydzona przesiedziała z nim cały lot w toalecie. Minęły też czasy menu w klasie ekonomicznej i dążenia linii do zrobienia z transatlantyckej podróży jakiegoś experience. Teraz jest chicken or pasta, oba żygalskie i zimna bułka.
A we Frankfurcie security nie podobał się wieziony przez nas pieczołowicie z lotniska w Vancouver miód. Choć był elegancko zalakowany w torbie duty free, nie byli pewni, czy to substancja stała, czy ciecz. Fakt, z miodem nigdy tego do końca nie wiadomo. Zabrali go więc na zaplecze razem z Q, i włożyli (tylko miód) do wodorowego spektometru beta, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie jest bombą. Przy wszystkich trzech podejściach system wypluł Error. Na koniec burknęli tylko coś, że musi być lecker.
Advertisement
Tot: 0.201s; Tpl: 0.011s; cc: 12; qc: 28; dbt: 0.181s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1mb
Marek
non-member comment
Schlezwig-Holstein
Zrobiliście im w tym samolocie Westerplatte? Trzeba było zdetonować tę honey bomb!