Barbadays_3


Advertisement
Published: November 6th 2013
Edit Blog Post

Od kiedy mamy samochód, staramy sie codziennie rano cos zwiedzić, co powinno w efekcie pozwolić na obejrzenie całej wyspy, która jest całkiem malutka.
Dzieki temu widzimy, jak wyglada życie poza enklawą luksusu.

Na wschodzie chłopaki piją piwko z rumem na przemian, grają w domino, pewnie podpalają jakieś jointy i tyle. Na rogu pan sprzedaje kokosy z taczki i trzcinę cukrową do rzucia. W tle leci reggae. Fale uderzają o brzeg. W środku wyspy uprawia sie jeszcze trzcine cukrowa - historyczne bogactwo - na rum i na cukier. Zwiedzaliśmy taką cukrową hacjendę - b. przyjemnie i bogato. Zresztą sama Sandy Lane też była kiedyś plantacją, a uprawa trzciny spowodowała konieczność sprowadzenia niewolników, którzy po uwolnieniu nie mieli specjalnych szansa na inną karierę i w zamian za głodowe stawki wracali do pracy na polu. W środku wyspy mieszkają też tzw. Redlegs - potomkowie białych niewolników - głównie z Irlandii. To Cromwell wysłał tu niepokornych, którzy nie chcieli wyrzec się wiary katolickiej. Podobno do dziś się z tej traumy nie otrząsnęli i żyją w biedzie gdzieś wśród pól trzciny.

Inną ciekawostką jest fakt, że uprawę trzciny na Barbadosie usprawnili Żydzi, którzy uciekli z Brazylii - dotąd pod panowaniem Holenderskim, ale przechodzącej właśnie w ręce nietolerancyjnych Portugalczyków. Stąd w Bridgetown jest synagoga. Podobno również Żydzi z Polski szukali na wyspie schronienia.

Wracając do kwestii gastronomicznych: w stolicy, Bridgetown, trafiliśmy na warzywny market w pozyskiwaniu jakiejś zieleniny. I co? Bulwy same! Cassava, bread fruit, eddoe, pataty i 'angielskie ziemniaki', do tego dynia i banany. To by było na tyle. Straszna bieda. Podobno ziemia jest tu słaba, wiec bardziej finezyjna zielenine trzeba importować i kosztuje szalone pieniądze plus wyglada na zmęczona podróżą. Za to z lokalnych bulw robią pyszne frytki. Np. z breadfruita - podobno w przeciwieństwei do angielskiego zieminiaka nie absorbuje tak tłuszczu przy smażeniu. I w ogóle jest podstawą lokalnej diety - można zrobić puree, frytki, 'pie', a nawet napój - po zmieszaniu z mlekiem kokosowym.

Dzis Q. kupił lunch z ciężarówki. To taka lokalna instytucja - pan czy pani otwiera bagażnik, a tam obiady na wynos. No i pomimo 30 stopniowego upału, dostał żeberka, makaron z serem i sałatkę ziemniaczana z majonezem. Nic dziwnego, ze lokalni - szczególnie kobiety - są tak obfitych kształtów! Do tego jeszcze wyśmienite piwko Banks i otyłość gotowa.

Narodowe dania są smażone w głębokim tłuszczu - fish cakes z dorsza - ale nie umywające się do tych azjatyckich, i takie małe rybki a la boccerones - flying fish w panierce i jeszcze w bułce jak hamburger.

Oczywiście, obecność tych wszystkich amerykańsko-europejskich pasibrzuchów powoduje, że można też sobie dosmaczyć. Byliśmy na lobsterze i mahi mahi (kucharz mówił, że gotował dla Rihanny - zauważam taką prawidłowość, że na zachodnim wybrzeżu ona jest punktem odniesienia, a na wschodnim już "not so much") oraz morskim kocie - oktopusy nazywają tu sea cat. Sytuacja dla prawie-luksusowych restauracji jest jednak ciężka. Na wyspie jest 5 knajp top- wszystkie nad morzem, gdzie goście wybiorą sie w pierwszej kolejności. Wszystkie inne muszą bić się o klienta, a w ostatnich latach liczba odwiedzających wyspę spadła podobno o 40%, słyszałam też, że kiedyś do portu w Bridgetown zawijały 4 wycieczkowce dziennie, a teraz może są 4 w tygodniu. Rozmawialiśmy z managerem super knajpy sushi, który mówił, że od lutego jedzie ma stracie, bo gości mało, a on musi dwóch kucharzy z zagranicy opłacić, ich spadnie i - co najgorze - elektryczność!


Additional photos below
Photos: 5, Displayed: 5


Advertisement



Tot: 0.091s; Tpl: 0.01s; cc: 8; qc: 31; dbt: 0.0667s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1; ; mem: 1.1mb