Advertisement
Published: December 27th 2008
Edit Blog Post
Po 9 godzinach marszu przez jakies 17 ekosystemow, w tym pole, babmusowy zagajnik, dzungle, potem znow bambusowy zagajnik, potem znow dzungle, krzaki, lokalne jalowce, upal, mgle, mrzawk i ulewe, bloto, pokrzywy, malpie odchody, moge powiedziec, ze wdzialam najwieksza w Rwandzie grupe goryli gorskich - Susa. A zaczelo sie tak..
Tak jak pisalam wczoraj, Susa to najwieksza grupa, do ktorej najdalej sie idzie, niektorzy bardzo chca tam isc, inni mnej, bo z gory sie boja, jeszcze inni chca isc, a potem zawracaja w polowie drogi, bo sie okazuje , ze za daleko i nie daja rady. Ta grupa ma okolo 40 osobnikow. Inne maja po kilkanascie sztuk i sa nizej. Wczoraj, czekajac na nasze golden monkeys smialysmy sie z tym wszystkich ludzi w pelnym ekwipunku, ktorzy wygladal jak Indiana Jones, tylko pejcza im brakuje, wyobrazajac sobie, jak zjezdzaja na pupie po blocie w swoich wyprasowanych porcietach koloru khaki. I pytalysmy jeszce przewodnika, gdzie najlepiej isc, zeby byla fajna grupa, ale zeby nie wracac z treku po zmroku. I on Suse odradzal, mowiac, ze moze byc ciezko i nigdy nie wiadomo, ile sztuk z takej duzej grupy uda sie zobaczyc.
No i dzis wstajemy 5.40, na sniadanie klasycznie marakuja, tree-tomato (lokalna
specjalnosc - owoc przypomina jezyne zapakowana w pomidora - mniam), tost z bananem posypanym cukrem, herbata; nasz kierowca spoznia sie 15 minut, na miejsu - w siedzibie parku narodowego, gdzie odbywa sie poranna dyspozycja grup, spotykamy nasza amerykanska znajoma Laurrie, poprosilysmy, zeby byc w jednej gruie - max 8 osob moze isc razem.
Za chwile okazuje sie, ze wolaja nas na miejsce zbiorki Susa - tej najwiekszej i najtrudniejszej grupy. Byl z nami Niemiec, Wloch, Holender mieszkajacy w Namibii i dwoje Japonczykow z Ugandy, ktorzy odpadli w przedbiegach,jak sie dowiedzieli, co ich czeka. A tak naprawde nie wiadomo nigdy, jak bedzie - raz goryle zejda nizej i mozna je zobaczyc po dwoch godzinac, a ostatnio grupa wrocila o 23.30. O 8.05 wyruszylismy - godzina samochodem w kierunku wulkanu i stamtad zaczal sie spacer. Poczatkowo przez wioske i pola kartofli, spokojnie, tylko 'hello mzungu' i 'good morning' co chwila. No i jeszcze prosby o 'czupa' , czyli plastikowe butelki po wodzie. Na skraju lasu dolaczylo do nas dwoch uzbrojonych zolnierzy (chronia nas przed zwierzetami i odstraszaja klusownikow) i czlowiek z maczeta do torowania drogi, choc w sumie i tak podazalsmy porannym duktem goryli. Zaczelo sie od razu pod gore, przez
gesty bambusowy las ,potem dzungla, craz bardziej blotniscie, wielka dziura, w ktora trzeba se bylo zeslizganac a potem znow wdrapac na gore, dziury przykryte galeziami, w ktore nie mozna wchodzic, bo sie wpadne jak w pulapke na slonia w Pustyni i w puszczy, pokrzywy, ktore kluja przez ubranie, jezyny. Idziey i idziemy. Zaczelo kropic, wiec zrobilo sie jeszcze bardziej slisko, a w koncu rozpadalo sie na dobre i weszlismy we mgle. Nasz przewodnik mial walkie talkie, zeby porozumieac sie z trackerami, ktorzy wychodza rano i maja za zadanie wytropic malpy w dzungli. Mielismy wrazenie, jakby sie mogli sie dogadac, jakby nie mogli znalezc tych goryli. Wyobrazalam sobie juz, jak schodzimy jak niepyszni po godzinach treku nie zobaczywszy zadnego goryla... Gdy w koncu stanelismy na lunch, jajko na twardo nigdy nie smakowalo lepiej. Chyba tylko awokado na wulkanie w Gwatemali - po podobnym wysilku - moglo mu dorownac. Wtedy wydawalo nam sie, ze jestesmy juz miare blisko, ale i tak szlismy jeszcze 40 minut pod gore w deszczu. Zrobilo sie zimno. W koncu dotarlismy do trackerow, gdzie zostawilismy plecaki i ruszylismy do goryli, ktore okazaly sie byc tuz za drezwem, ale na poczatku nie oglismy ich zauwazyc - wygladaly jak wielkie
kamienie - kryly sie przed deszczem. Byly znudzone. Gdy deszcz ustal, zaczely sie przemieszczac w strone silverbacka - przywodcy stada. Gorylom meskim z wiekiem siwieje futro - stad nazwa silverback , a najwiekszy jest przywodca stada, alpha male, choc w stadzie takich siwych moze byc kilku. Silverback byl gigantyczny i doslownie pare metrow od nas, tak ze nie mialo nawet sensu robienie zdjec z teleobiektywem. Potem, gdy on sie ruszyl, wygramolil spod drzewa, ruszyly wszystkie i przemaszerowaly przed nami - wielkie, ale bardzo przyjacielskie i niebojace sie ludzi zupelnie. Male kiwaly sie na galezi, jeszcze mniejsze tulily sie do mam, inne pogryzaly drzewka, inne drapaly sie nawzajem w piety. Jeszcze jeden znalazl jakis mech i przykryl sie jak kloderka przed zimnem. Ogladalismy je godzine, zamarzajac, w przemoczonych butach i z sinymi rekoma. Nie docenilysmy, jak bardzo zimno moze zrobic sie w tropikalnym lesie. Jeansy przemoczone do kolan, buty i skarpetki cale w blocie. Zastanawialam sie po drodze, szczegolnie w piatej godzinie marszu, czy to, co zobacze na gorze zrekompensuje mi te straszna wedrowke, ale zrekompensowalo. To nie zoo, ani spacer w parku, ani nawet safari, tylko jedno z bardziej ekstremalnych przezyc moim zyciu. Udalo sie zrobic pare fajnych zdjec, ale
przy lokalnej szybkosci internetu nie da se ich zaladowac.
Po godzinie zaczelismy gramolic se na dol, byla juz 3.30, a my ciagle na wulkanie Karisimbi, najwyzszym w Rwandzie, choc nie na czubku, tylko na 3245m. I znow ekosystemy, sliskie do potegi. I co chwila jakas kupa goryla, z czasow, gdy nie trzeba bylo sie tak wysoko wspinac, zeby je zobaczyc. Nie liczyl sie styl zejscia, ale skutecznosc. I w sumie tez bezieczenstwo, bo moim zdaniem cala wyprawa byla troche dreszczykowa - lawo bylo skrecic noge, nadziac sie na bambusa, albo wpasc w dziure. Jeszcze na koniec, juz kolo 17.30 dzieci w wioskach krzyczaly 'good morning' do nas - mam taka teorie, ze ludzie nauczyli je tego 'good morning' idac rano na wulkan, ale juz w drodze powrotnej nikt nie ma sily dzieciom tlumaczyc, ze powinny krzyczec 'good evening'…
Nasz przewodnik powiedzial nam tez, ze jedna grupa zawrocila zanim zobaczyli goryle - byli zbyt zmeczeni, choc cala przyjemnosci i tak kosztuje 500 usd, wiec ciezko mi sobie wyobrazic, jak bardzo musieli byc zmeczeni. A zwrajaca polowe, gdy goryli nie ma, a nie gdy nie ma sie sily ich szukac.
Ja jestem super zmeczoa. Udalo nam sie wynegocjowac jutro wyjazd
o 9, a nie jak pierwotnie bylo w planie o 6. Choc I tak ublocone ciuchy nie zdaza wyschnac…
Advertisement
Tot: 0.433s; Tpl: 0.012s; cc: 13; qc: 62; dbt: 0.1513s; 1; m:domysql w:travelblog (10.17.0.13); sld: 1;
; mem: 1.2mb